Fot. ibtimes.com
Fot. ibtimes.com

Jest środa po południu. Od tragedii w szkole w Sandy Hook minęły cztery miesiące i trzy dni. W rocznicę czterech miesięcy i jednego dnia kolejny szaleniec lub szaleńcy postanowili znów dać upust swej chorej wyobraźni, zbrodniczym instynktom i nienawiści do ludzkości, i podłożyli bombę na finiszu jednej
z najpiękniejszych ludzkich inicjatyw – celebracji życia i zdrowia w formie maratonu.

Czuję deja vu i jestem załamana. Cztery miesiące temu w tym miejscu napisałam dokładnie to, co napiszę za chwilę: że chciałam o czymś całkiem innym…Już miałam nawet szkic, pomysły, plan…

Dopiero przed chwilą po raz pierwszy obejrzałam filmy i zdjęcia z wybuchów w Bostonie. Uciekających z dymu ratowników dźwigających mężczyznę z krwawymi strzępkami w miejscu nóg. Czyjeś prywatne nagranie, gdzie słychać głównie nieludzki krzyk w kadrze i kontrastujący z nim szept kamerzysty, cichy i uroczysty jak
z zaświatów: O Boże. Przyjrzałam się fotografiom, na których być może – za wcześnie jest jeszcze na pewniki – ktoś przypadkiem uchwycił twarz mordercy. Ktoś inny zarejestrował wolnoleżący worek kryjący w sobie bombę.

Czekałam z tym wszystkim aż do dzisiaj, żeby zebrać siły. W międzyczasie, stroniąc z deliberacją od telewizora, gazet i stron z wiadomościami w internecie, rozmyślałam, po raz nie wiem już który w życiu, o kłótniach z mamą w dalekiej przeszłości. Jakże ja nie cierpiałam, gdy z tym swoim na wpół ironicznym, na wpół współczującym uśmieszkiem przypominała mi, jak mnie świetnie zna. A ponieważ tak zna, to w związku z tym to czy tamto zakończy się tak, a nie inaczej, bo natura jest tylko naturą. Charakter charakterem. Mentalne okablowanie, jak to nazywała, predysponuje nas do takich, a nie innych reakcji.

– Jak możesz tak mówić! – prawie wyskakiwałam ze skóry – To nieprawda! Człowiek jest tajemnicą! Jest nią dla siebie, więc dopiero dla innych, którzy nie siedzą z nim w jego skórze! Człowiek nigdy nie wie jak zachowa się
w jakiejś sytuacji! Na tym właśnie polega uroda egzystencji, że sami siebie stale zaskakujemy, bo nieustannie zmieniają nas doświadczenia, wiedza i inni ludzi.

Mama była niewzruszona i gdy uważała za stosowne, następnym razem powtarzała dokładnie to samo.

Korci mnie dzisiaj, by przypominać dziś o tym moim córkom, ale tego nie robię, bo zbyt dobrze właśnie pamiętam tamte kłótnie i własne samopoczucie.

Mama znała mnie na wylot. Mama miała rację. Wciąż nie doszłam w życiu do punktu, by powiedzieć, że we wszystkim i za każdym razem, ale w tym wypadku na pewno.

Odłożyłam w czasie zderzenie z kolejną makabryczną, niewytłumaczalną i całkowicie bezsensowną tragedią,
bo – znając siebie – wiedziałam, że pod jej ciężarem sama mogę trzasnąć w środku z braku pokładów ochrony.

Pod koniec ubiegłego tygodnia Starsza wyjechała na pierwszą w życiu „wycieczkę” samolotem. Niech nie będzie nieporozumień – samolotami zaczęła latać jako noworodek i od tamtego czasu wyrabia normę kilku lotów rocznie, ale to było inne. Poleciała bez nas, samodzielnie ze szkolną wycieczką zwiedzać stolicę i Nowy Jork.

Żadne doświadczenia, wiedza ani wpływ na mnie innych ludzi nie są w stanie spowodować, że gdy gdzieś w wymiarze geograficznym, w którym i ja funkcjonuję, wybucha bomba, a moje dziecko jest w tym czasie tysiące kilometrów ode mnie, nie stracę w jednej sekundzie wszystkich sił. Jak rozcięty nożem – bo nawet nie przekłuty – balon. To samowiedza, na którą mogę zawsze liczyć.

– W lobby w hotelu był telewizor i niektóre dzieci oglądały, ale ja nie – powiedziała Starsza po powrocie, gdy już wyswobodziła się z moich objęć i skończyła jeść pieczeń z kurczaka, którą jej podałam w środku nocy.

– I mądrze zrobiłaś – odpowiedziałam.

Siły wracały we mnie rwącą rzeką i dziś po południu w końcu poczułam, że mogę zmierzyć się z niusami
z Bostonu, kolejnym koszmarem naszej dziwnej współczesności.

I oto siedzę. Koszmar wydostaje się z ekranu i przelatuje nad moim zdrowym ramieniem, podczas gdy on stracił swoje. Inny koszmar okręca się wokół nóg, jemu została tylko jedna. Koszmar dziecka w zielonym polarze krzyczącego z okładki Time’a tryska krwią ze zranionej głowy. Moja głowa jest co najwyżej tak ciężka, że muszę ją przytrzymywać rękami.

Moja głowa jest ciężka od samowiedzy, że jako matka, konfrontując globalne nieszczęścia już do końca świata będę czuła w pierwszym rzędzie ulgę, jeśli palec tych nieszczęść przejdzie obok i nie trąci moich dzieci.

Moja głowa jest ciężka od wstydu, że tak się czuję i nie mam siły czuć się inaczej. Na tyle też siebie poznałam.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułBabcia Bożenka: „W solidarności z Bostonem”
Następny artykuł„Dzień Matki” – konspekt lekcji

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj