Krakow-45996

W dzieciństwie miałam za sąsiadkę w bloku Beatkę, dziewczynkę rok czy dwa młodszą, wychowywaną przez wujostwo. Wszyscy wiedzieli, że rodzice Beatki wraz z jej dużo starszą siostrą mieszkali w USA. Ci, co tego nie wiedzieli, dowiadywali się już przy pierwszym z Beatką kontakcie. Wspaniałe, bawełniane koszulki polo od Tommy Hilfigera, prawdziwe „lewisy” i klapki z „ruchomym obrazkiem” Kaczora Donalda na pasku (fachowo to się nazywa nadruk lentikularny!) – na taki lans stać było w PRL-u tylko człowieka, któremu Poczta Polska regularnie dostarczała paczki nadawane do niego zza drugiej strony Atlantyku.

Prócz Beatki, która była na podwórku jedynym człowiekiem z obojgiem rodziców zameldowanych w USA, w bloku mieszkało kilka innych rodzin z amerykańskimi afiliacjami. Albo któreś z rodziców właśnie przebywało w USA, albo niedawno stamtąd wróciło. Dzieci z tych rodzin wyróżniały się z podwórkowego tłumu podobnymi do beatkowych klapkami, dżinsami, koszulkami i naturalnie kolekcją karteluszków – komiksów z kaczorem Donaldem lub Myszką Miki, które się odwijało z papierka wraz gumą-donaldówką kupioną za walutę w Pewexie. Była to jedyna prawdziwa balonówka na rynku. Kto próbował, ten pewnie pamięta, że wszelkie polskie i satelickie podróbki amerykańskich gum do żucia, zwłaszcza balonówek, były nieodmiennie ciężką porażką i przykrym atestem dla wydolności kołchozu zwanego socjalistyczną gospodarką.

Beatka i wszyscy, którzy latem z dumą paradowali po podwórku w zagranicznych klapkach i czapeczkach bejsbolówkach byli obiektem naszej zazdrości i podziwu. My, szara masa w klapkach z żółtej gumy, przynależeliśmy do innego niż oni świata. Oni, wsuwając stopę w klapek z ruchomym obrazkiem, dopuszczani byli do współuczestnictwa, choćby tylko w wymiarze naszej wyobraźni, do życia znanego z „Dynastii” i innych hollywoodzkich produkcji. Zyskiwali prawo do identyfikowania się z wypielęgnowanymi ludźmi o nie schodzących z twarzy uśmiechach okalających garsonierę idealnych zębów (symbol dostatku i luksusu!) i z kolorowymi ulicami obrośniętymi fantastycznymi wieżowcami. Przy okazji obuwniczo-antropologiczny dysklejmer: my, szara masa mogliśmy w epoce PRL-u co najwyżej pomarzyć o płóciennych „czeszkach”. Te czasami rzucano do sklepów. Kto miał w rodzinie „zakupową babcię” lub krewną w ciąży miał spore szanse stać się ich szczęśliwym posiadaczem. Osobiście większość wakacji witałam w topornych, polskich podróbkach „czeszek”, a w pamięć zapadło mi osobliwe poczucie humoru polskiego producenta: letnie obuwie bywało uszyte z .. materiału frotte, tego samego, co ówczesne ręczniki i w tym samym najniższym gatunku. Palce wywiercały dziurę w takim obuwiu najdalej przy trzecim założeniu.

Dzisiejsze Beatki wychowywane przez krewnych za pieniądze podawane przez rodziców mieszkających i zarabiających poza granicami Polski w nikim, nawet w swoich rówieśnikach z podwórek i klas, nie budzą większego zainteresowania. Po pierwsze dlatego, że jest ich o wiele, wiele więcej niż trzydzieści lat temu (oficjalne dane o emigracji to 2 mln Polaków pracujących za granicą). Po drugie dlatego, że w swej szacie zewnętrznej (ulice, domy, sklepy, infrastruktura) Polska pod wieloma względami nie ustępuje dziś Ameryce, ani swym zachodnioeuropejskim sąsiadom, gdzieniegdzie ma nawet do zaoferowania więcej. Odkąd odkryłam, że coraz więcej polskich parków miejskich wyposażonych jest w maszyny (sprawne i regularnie konserwowane!) do ćwiczeń, z których korzysta się za darmo, a kryty basen w średniej wielkości mieście to dzisiaj nie żaden luksus, a standard, spoglądam na moje własne, amerykańskie miasto z rosnącą frustracją. Dwa niewielkie baseny miejskie w 150-tysięcznym mieście nie były remontowane od dziesięcioleci…

Bez wątpienia jednak największą różnicą dotyczącą symbolicznych Beatek jest dzisiaj w Polsce ich postrzeganie. Ochłodzenie, by nie powiedzieć wręcz „zlodowacenie” polskiego serca na Amerykę, to moim zdaniem największa, po zmianie ustroju, przemiana w Polsce ostatniego ćwierćwiecza.

Kto się jeszcze nie zorientował, wyjaśniam, że chodzi o to, iż z bajki, do której onegdaj wszyscy chcieli się przenieść, Ameryka zmieniła się w oczach statystycznego Polaka w symbol niemal horroru. Badania opinii publicznej wykazują, że mieszkańcy znad Wisły uważają dziś za wylęgarnię wszelkiego cywilizacyjnego zła i siedlisko demonów, które podstępnie atakują i pożerają to, co jeszcze jest na świecie dobre. Każdy Polak wie, że Ameryka jest totalitarna, wszczyna wojny na bazie egoistycznych, materialistycznych przesłanek (Irak), nie ma za grosz poczucia honoru, za to w nadmiarze arogancji (zawiedzione polskie nadzieje gospodarcze w kwestii udziału w odbudowie Iraku, ostatnio zaś skandaliczna postawa Waszyngtonu wobec grzywny nałożonej przez Komisję Europejską na Polskę za wydarzenia w więzieniu CIA w Starych Kiejkutach) i oczywiście, że siłą narzuca światu swoją mcdonaldowską wizję życia i bycia. Antyamerykanizm charakteryzuje zwłaszcza ludzi młodych. Z tym, że nikogo ten fakt nie niepokoi. Wręcz odwrotnie. Wysoki poziom pogardy dla USA wśród młodych to oznaka, że przynajmniej z polskiej młodzieży (jeśli jeszcze nie z ich rodziców) zrobili się pełnokrwiści Europejczycy. We wszystkich zakątkach Europy to młodzież odcina się dziś od kultury amerykańskiej, w każdym razie przynajmniej na poziomie deklaracji, najbardziej.

Kusi mnie ogromnie, by pozwolić sobie w tym miejscu na przyłożenie lupy do konkretnych wydarzeń, ludzi i informacji, które stoją za polskim antyamerykanizmem. Kusi mnie, bo jest tajemnicą poliszynela, że powtarzanie jakiegoś przesłania, choćby było nieprawdziwe, powoduje jego ukorzenienie się w powszechnej świadomości jako faktu i trzeba potem niepomiernie większego wysiłku i nakładów czasu, by ten „fakt” z głów wyplewić, wyprostować rzeczywistość. A to by było, gdyby wyszło na jaw, że za antyamerykanizmem stoi w istocie ignorancja i pustka informacyjna, a nawet regularny lemingizm – kto chce być cool i trendy jak młodzież musi go deklarować?

Refleksje te zostawiam jednak inną okazję, bo za bardzo odbiegają od wątku Beatki. Myśl, która dotyczy jej bezpośrednio brzmi: jako polonijna matka z USA z biegiem lat coraz bardziej tęsknię do czasów, gdy Beatka była królową podwórka, a naklejanie na bure okładki zeszytów zdjęć (choćby tylko czarno-białych wyciętych z maminej „Przyjaciółki” lub „Nowej wsi” za pozwoleniem starszej siostry) Nowego Jorku lub Chicago było wyrazem buntu i tryumfu zarazem.

Skąd ta nostalgia? Ano stąd, że „modny” antyamerykanizm sprawia, iż przepaść między dzieckiem polskim, a amerykańskim jest dziś – niestety i wręcz paradoksalnie – jeszcze większa niż w czasach mojego dzieciństwa. Mamy sezon na żniwa, pozwolę więc sobie na agrarną analogię. Za Beatki obrazek Ameryki pokutujący w głowach polskich nielatów był nieprawdziwy, ale wolny od uprzedzeniowych chwastów. Siew prawdziwej informacji padał na pole czyste, nie trzeba było z niego wiele plewić. W dobie antyamerykanizmu każdy przekaz o USA musi najpierw odbić się muru ideologicznej niechęci i obowiązkowego sceptycyzmu (żargonowo: „uprzedzenia na dzień dobry”) , a potem jeszcze znaleźć sobie na polu miejsce wolne od chaszcz krzywdzących stereotypów, nim dane mu będzie paść na glebę i ewentualnie wykiełkować.

Nie jestem gołosłowna, nie opieram się wyłącznie na informacjach z sondaży i badań opinii publicznej, choć ich lekturę szczerze polecam wszystkim zainteresowanym postawami światopoglądowymi rodaków w kraju. Mam w tej mierze własne doświadczenia. Wśród dyżurnych komentarzy, które ”zaliczamy” z córkami co roku w Polsce podczas wakacji, zwłaszcza na okoliczność zadzierzgania nowych znajomości królują obowiązkowo i to bez względu na rodzaj ukończonych przez moich rozmówców szkół, ani ich miejsce zamieszkania, ani deklarowany poziom kosmopolityzmu: 1) „Wy chyba tylko mówicie, że mieszkacie w Ameryce, jak to możliwe, że jesteście takie szczupłe, przecież tam mieszkają same grubasy!”, 2) „Córeczki to pewnie w prywatnych szkołach się uczą, takie mądre, a tam podobno w szkołach to poziom jak dla debili” , i wreszcie (mój osobisty faworyt) 3) „Brawo, jak dobrze wychowane dzieci, wcale nie rozwydrzone, takich w Ameryce to pewnie ze świecą szukać, no, ale wiadomo, polska mama!”

Tęsknię do czasów Beatki, bo jako polonijny rodzic chciałabym, by moje córki postrzegały Polskę jak najbardziej pozytywnie, jako kraj wysoką kulturą, tolerancją i serdecznością płynący. Chciałabym, by ich wizyty w Polsce były potwierdzeniem tej wizji. Piszę nie od dziś, że jednym z najważniejszych kluczy do osiągnięcia sukcesu w dwujęzycznym wychowaniu jest prezentacja drugiego języka i kultury w formie przyjaznej i atrakcyjnej dla dziecka. Im więcej w niej elementów rozbudzających ciekawość dziecka, przy jednoczesnym oswajaniu tego, co nowe i nieznane w sposób, by dziecko nie miało powodów czuć, że jego ewentualne pomyłki czy wpadki spotkają się z krytyką – tym lepiej. Tymczasem „modny” wśród młodych Polaków antyamerykanizm może – i znam, niestety, przypadki, gdy tak się stało – za jednym zamachem, za jednym nieudanym pobytem wakacyjnym w Polsce, zniweczyć nasze wysiłki.

Jeżeli należą Państwo do tych wielkich szczęśliwców, którzy wciąż wyjeżdżają do Polski super przyjaznej i życzliwej przybyszom zza Atlantyku – gratuluję i zazdroszczę. Jeżeli opisany problem dotyka Państwa jak mnie – pewnie też doszli Państwo do wniosku, że składową dwujęzycznego wychowywania musi być dzisiaj także rozmowa o nowych stereotypach na temat Ameryki pokutujących w Polsce, z którymi, nieważne czy są one sprawiedliwie czy nie, mądre czy nie, na miejscu czy wcale (sic!) – nasze dziecko może się zetknąć.

Niełatwo jest pisać mi to wszystko, bo naprawdę życzyłabym sobie z całego serca, by Polska była krajem najmilszych, najżyczliwszych i najbardziej otwartych na świat ludzi, a z tym bywa różnie. Miałam w planach opublikować ten tekst jeszcze przed wakacjami, lecz cieszę, że tego nie zrobiłabym, bo oto właśnie tegoroczne wakacje wzbogaciły nas o doświadczenie, które nie tylko podbudowało mnie (i uspokoiło) jako polonijnego rodzica, ale pokazało klarownie jak nigdy dotąd, iż sens, by wychowywać dzieci dwujęzycznie i stwarzać im możliwości kontaktu z rówieśnikami w Polsce ma wymiar sięgający daleko poza nasze prywatne życie.

O stereotypach Ameryki w Polsce pierwszy raz rozmawiałam ze Starszą przed jej pierwszym wyjazdem na kolonie w Polsce, trzy lata temu. Miała wtedy 12 lat i położyłam nacisk na wzmocnienie w niej poczucia, że doskonale poradzi sobie z językiem, natomiast ewentualne „sytuacje” z innymi dziećmi, gdyby do czegoś doszło, powinna traktować tak jak na co dzień w szkole. Nie ze wszystkimi można się zaprzyjaźnić, nie wszyscy są dla innych mili i uprzejmi, nie każdy nieprzyjemny komentarz jest faktem opisującym rzeczywistość. Niektóre – dziecięca specjalność! – są obliczone na efekt wręcz przeciwny, np. wywołanie zainteresowania swoją osobą. Żadne „sytuacje” na szczęście nie zaistniały, a polskie koleżanki potraktowały wtedy Starszą jako źródło wiedzy o modzie wśród amerykańskich nastolatków. Tamte znajomości przetrwały do dziś.

Rozmowa z 15-latką przed wyjazdem na tegoroczny obóz wyglądała już jednak inaczej. Starszą czekała konfrontacja z licealistami i wiadomo było z góry, że to już całkiem inna „liga” potencjalnych „sytuacji”.

Jak przewidziałam (i czego Starsza też była dogłębnie świadoma) poziom oczekiwań, co może reprezentować sobą dziewczyna z Ameryki był, mówiąc wprost – bardzo niski. Z armatek huknęły kule wszystkich (i jeszcze więcej) wspomnianych już tu wcześniej stereotypów, do tego z typowym dla młodości nastawieniem na spektakularną konfrontację. Większość dzieci na obozie władała biegle angielskim, więc sama „dwujęzyczność” Starszej nie nabijała jej u nikogo żadnych automatycznych punktów. A jednak … z obozu wróciła bardzo zadowolona i nawet jawnie z siebie dumna. Okazało się, że nikomu nie udało się zagiąć jej z geografii. Jej – przedstawicielki nacji, która słynie na świecie ze swej geograficznej tępoty i ignorancji!

Co naprawdę wprawiało ją w takie zadowolenie dowiedziałam się po kilku dniach, gdy opadły emocje, a wspomnienia zaczęły się porządkować.
– Najlepsze było to – podsumowała – że mogłam im tyle rzeczy wyjaśnić, opowiedzieć, sprostować. Wszystko jest inne jak rozmawia się z drugim człowiekiem o tym, co on myśli i robi, niż gdy czyta się o nim w książkach lub nawet ogląda na ekranie. Może dzięki mnie spojrzą teraz na Amerykę i na Polonię inaczej, i będę o nas mieli bardziej realistyczne wyobrażenie?

Od powrotu Starszej z obozu za każdym razem, gdy patrzę na jej uśmiechniętą twarz, wraca do mnie myśl: dwujęzyczność jest darem, który procentuje przez całe życie człowieka. Po drodze jednak, zamierzenie lub przypadkowo, może stać się orężem w celach dotyczących całych zbiorowości, całych narodów!

Jest początek roku szkolnego, dobry moment, by niektóre rzeczy podsumowywać, inne planować. Tekst ten dedykuję więc nie tylko polonijnym rodzicom, nauczycielom i aktywistom podejmującym codzienny trud dwujęzycznego wychowania, ale też wszystkim tym, którzy mogą i powinni nas tej pracy wesprzeć: ludziom władzy oraz organizacjom i organom powołanym do czuwania nad polską edukacją dzieci i młodzieży, zwłaszcza tym po stronie polskiej, które tak często sprawiają wrażenie, iż owszem, coś by chciały dla Polonii zrobić, ale nie bardzo wiedzą jak, brakuje im pomysłów, kontaktów. Przyłączcie się do nas, środowiska tworzącego ten portal. Wspierajcie nas. To nasze dzieci, po jednej i po drugiej stronie oceanu, poniosą dalej w świat Polskę z jej kulturą, wartościami, bojami. Im mniej między nimi nieporozumień, a więcej otwartej informacji i dialogu, tym lepiej dla całej naszej polskiej wspólnoty. W dzisiejszym, niełatwym geopolitycznie świecie, wygrywają ci, którzy w oparciu o informacje, wiedzę i mądre sojusze budują mosty. Ci, co tylko naśladują innych adoptując ich stereotypy, spadają do drugiej ligii klaskaczy.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Nawet prezydent mówi dzień dobry” – rozmowa z Jadwigą Dębicką. Cz. 2
Następny artykułZwiedzamy Nowy Jork: Washington Square Park

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj