somethingabout

Jeżeli planują państwo, lub choćby myślą o tym, by spróbować na trochę dłużej niż wakacyjne odwiedziny polskiego chleba oraz polskiej szkoły dla dziecka, oto garść wspomnień i rad, jak taki wyjazd wyglądał w naszej rodzinie.

1. Szkoła dla dziecka

Zaplanowałam przenosiny na moment, gdy starsza córka była w czwartej klasie w swojej szkole amerykańskiej, aby w Polsce mogła chodzić z rówieśnikami do klasy trzeciej. Trzecia klasa to w Polsce ostatni rok nauki
w systemie zajęć zintegrowanych prowadzonych przez jedną nauczycielkę – wychowawczynię oraz w systemie,
że dzieci nie muszą biegać po szkole, by zmieniać klasy do poszczególnych przedmiotów. W szkole amerykańskiej system jeden nauczyciel – jedna klasa działa do końca podstawówki, dlatego założyłam, że trzecia klasa
w Polsce będzie dla dziecka optymalna i najmniej stresująca.

2. Data wyjazdu

Nie bez powodu wyjechałyśmy w połowie lutego. Amerykańska podstawówka córek to tzw. „publiczna szkoła z wyboru”, a że osiąga dobre wyniki, stąd i kolejka aplikantów, by wskoczyć na każde, pojawiające się wolne miejsce, jest spora. Dyrektor szkoły entuzjastycznie wspierał mnie w moim pomyśle przenosin, ale od razu wyłożył karty na stół: wolno mu trzymać wakat najwyżej przez około trzy miesiące. Rok szkolny w naszym okręgu kończył się tego roku w trzecim tygodniu maja. Szkoła w Polsce miała ferie zimowe do pierwszego tygodnia lutego włącznie. Wyjazd w połowie lutego dawał nam więc szansę na zaliczenie prawie całego drugiego semestru w szkole w Polsce (koniec roku przypada dopiero na koniec czerwca), a jednocześnie nie zagrażał utratą miejsca w szkole amerykańskiej.

3. Mieszkanie

Wynajęłyśmy mieszkanie blisko szkoły córki, dzięki czemu mogła samodzielnie i na piechotę tam maszerować, podobnie jak na osiedle dziadków, do parku, sklepów. Bardzo to polubiła, ten rodzaj samodzielności nie zawsze jest pisany dzieciom wychowywanym w Ameryce. Do tutejszych szkół do dzisiaj muszę córki dowozić (obie chodzą do szkół „publicznych z wyboru”, które nie dysponuj szkolnymi autobusami), wycieczka do centrum miasta nie wchodzi nawet w grę – za daleko.

4. Wynajem mieszkania

Znalezienie mieszkania było zdecydowanie największym stresem przed wyjazdem. Rynek wynajmu w Polsce, zwłaszcza w tzw. Polsce „B”, czyli poza większymi miastami, pozostaje w rękach pojedynczych odnajemców,
z którymi trzeba sprawę załatwiać osobiście. Nieoceniona i nieodzowna właściwie staje się pomoc polskich krewnych lub znajomych. Nie tylko w charakterze naszych reprezentantów, lecz nade wszystko w charakterze kontrolerów stanu wybranego lokum.

Jeszcze bardziej pomocne jest rozpoczęcie poszukiwań z wielkim wyprzedzeniem, bo w połowie roku szkolnego możemy niczego nie znaleźć. Polscy właściciele preferują wynajem długoterminowy, najchętniej na kilka lat. Wynajem poniżej sześciu miesięcy z gruntu ich nie interesuje, nawet, jeśli mieszkanie stoi (od kilku lat! – miałam osobiście z czymś takim do czynienia!) puste. Zapewne za długo mieszkam za granicą, że nie rozumiem tej logiki, trudno. Szanse na krótkoterminowy wynajem zwiększają się, jeśli jesteśmy skłonni „iść na kompromis” (tak to się nazywa, nie żartuję) i zapłacić za cały rok, bez względu na to, że mieszkanie potrzebne nam jest na wiele krócej.

Mieszkanie z przegnitymi szafkami w kuchni wynajęłam w akcie o tyleż desperacji (było po Bożym Narodzeniu), co wdzięczności dla właścicielki, która nie robiła problemu z krótkiego terminu. Szybko się, naturalnie, przekonałam dlaczego (a wspominałam już o wadliwej kanalizacji i nieczynnym prysznicu?), ale złożyłam to na karb „poświęcenia dla sprawy” i do dzisiaj tak usiłuję na to patrzeć. Kończąc temat – moja mama – pomocnik – kontroler do dzisiaj patrzy na to inaczej.

5. Relacje z rodziną

Przez cztery i pół miesiąca córki miały dziadków „na wyciągnięcie ręki” (po drugiej stronie miasta, ale mówimy
o małym polskim mieście, więc to żaden dystans). „Kolacyjki u babci” i „deserek u babci” niby znały z wizyt wakacyjnych, a jednak tym razem było inaczej, bo „u babci” oznaczało udział babci w ich normalnym, codziennym, nie tylko wakacyjno – odświętnym życiu. Z perspektywy czasu uważam to za najwspanialszą rzecz, jaka nam się w czasie przenosin przydarzyła.

Gdy zaczęłam planować wyjazd brałam pod uwagę Warszawę i Gdańsk – oba miasta znacznie oddalone od miejsca zamieszkania moich rodziców. Z jednej strony miałam pewność, że dzieci na pewno dostaną się do którejś ze szkół prywatnych, których w wielkich miastach w Polsce jest dziś pod dostatkiem (nie miałam początkowo tej pewności odnośnie publicznej rejonówki), z drugiej chodziło o pracę męża, który wstępnie też myślał o oficjalnych przenosinach na ten okres czasu do oddziału w Polsce. Transfer zawodowy na szczęście nie wypalił, a w moim rodzinnym mieście na szczęście (czujność rodziny i znajomych) znalazło się mieszkanie.

6. Publiczna szkoła rejonowa.

Było z tym sporo zachodu. Dyrekcja zgodziła się na przyjęcie starszej córki, ale potrzebowała góry dokumentów, bo – polska norma – muszą być na wypadek kontroli z kuratorium. Metryka, paszport potwierdzający obywatelstwo, karta zdrowia dziecka i przede wszystkim wypis ocen ze szkoły amerykańskiej. Wszystko w tłumaczeniu na polski przez tłumacza przysięgłego. Tłumacz przysięgły, którego znalazłam w Polsce, nie miał pojęcia „jak ugryźć” amerykańskie oceny, bo ich skala to 1-4. Dyrektor nie był zadowolony z konsensusu, który wraz z tłumaczem wypracowałam telefonicznie ale, ponieważ znamy się od liceum – dał spokój (przy okazji rada: pielęgnujcie polskie znajomości, bo nie znacie dnia ani godziny). Dokumentów uzbierało się kilkanaście stron, więc wiązało się to ze sporym wydatkiem. Koszt strony tłumaczenia przysięgłego to około 100 zł. Dokumenty – jak się spodziewałam – przeleżały w szkole nietknięte, a teczka córki tylko się zakurzyła.

7. Polskie paszporty.

Są konieczne, jeżeli pobyt w Polsce ma trwać dłużej niż 3 miesiące. Starsza i ja posiadaczkami takowychż już byłyśmy, ale Młodsza, lat wówczas niespełna 5 – nie. Wywiad w sprawie tego, jakie dokumenty będą potrzebne, by wyrobić jej paszport w czasie pobytu w kraju rozpoczęłam już pół roku przed wyjazdem. Jak przeczuwałam – też potrzebna ich była góra, w dodatku nie tylko dokumenty i ich przysięgłe tłumaczenia (oj tak, polski tłumacz zarobił na nas tego roku równowartość urlopu na Teneryfie), ale także tzw. „apostilles”, a więc oddzielny dokument wystawiany przez odpowiedni organ administracji amerykańskiej w celu potwierdzenia, że wcześniejszy dokument (np. metryka urodzenia) jest … autentyczny. Apostille również do tłumaczenia przysięgłego. Już na miejscu w polskim urzędzie archiwistka poinformowała mnie, że ojczyzna nie posiadała
w rejestrze informacji o moim zamążpójściu i zmianie nazwiska, potrzebowałam więc uregulować także i tę sprawę. Fachowo nazywa to się: „umiejscawianie dokumentów”. Kosztuje oddzielnie, i pieniądze, i czas, bo – kto nie pamięta, temu przypominam – w Polsce do urzędów, tak jak do lekarza, przychodzi się z rana i czeka się
w kolejce, nie opuszczając jej, bo inaczej „przepadnie”.

Może się zdarzyć, i mnie się oczywiście zdarzyło, że zamiast kierowniczki biura wydziału spraw cywilnych obsługuje nas stażystka, która, kompletnie nie znając się na rzeczy, odsyła nas z kwitkiem uzasadniając: „nie ma tutaj wszystkich potrzebnych dokumentów, sprawy nie załatwimy”. Dokumentów jest pękata teczka, do tego konsultowane były z urzędem centralnym w stolicy. Do stażystek, jak wiadomo, takie argumenty w ogóle jednak nie przemawiają. Nadto w godzinach pracy (godzina 13-ta) do pani kierowniczki dzwonić stażystka też nie będzie, bo jej przełożona „załatwia sprawy na mieście”, więc „chyba pani rozumie”. Stażystka godzi się na wykonanie takiego telefonu dopiero po ostrzeżeniu, że kolegujemy się z burmistrzem – gabinet piętro niżej – i nie zawahamy się wykorzystać tej znajomości (wraca jak bumerang – pielęgnujcie znajomości w Polsce, bo nie znacie…itd.). Kierowniczka telefonicznie potwierdza, że wszystkie dokumenty w teczce są i można je w urzędzie oficjalnie złożyć. Uff.

Wreszcie – by polski urząd zgodził się wydać polonijnemu dziecku z ojcem nie-Polakiem polski paszport ojciec ten musi podpisać oddzielny stosik oświadczeń i to osobiście w tym urzędzie w miesiąc (nie wcześniej) od dnia złożenia podania o paszport. Wiem, że państwo pewnie już dawno trzymają się ze śmiechu za brzuchy czytając, co tutaj wypisuję, ale obiecuję – niczego nie zmyślam i popełniam te zwierzenia także ku przestrodze. Mój mąż podpisywał wspomniane oświadczenie w poniedziałek, a we wtorek miał lot do USA.

8. Jak to załatwić z pracą

Moja sytuacja była prosta, pracę zabrałam ze sobą, potrzebowałam tylko internetu, a ten przecież w Polsce już był. Trudniej było z mężem. Opcja, że rozstanie się ze mną i dziećmi na ponad cztery miesiące nie wchodziła w grę. Opcja, że przeniesie się do oddziału firmy w Polsce też odpadła, nie z naszej winy jednak, szefostwo męża uznało, że jest niezbędny na stanowisku, na którym był. Ostatecznie wypracowaliśmy plan, w którym mąż miał do nas dolatywać co miesiąc na miesiąc i podczas pobytu w Polsce telepracować w tych samych godzinach, w których pracowało jego biuro w USA – od 16-tej do pierwszej lub drugiej w nocy. Nie było to rozwiązanie najgorsze, bo pozwalało mu spędzić czas z córkami po ich powrocie ze szkoły i przedszkola, i jeść z nami kolację, do której zasiadaliśmy w godzinach amerykańskiego lunchu. Jako ciekawostkę dodam, że gros współpracowników męża, zwłaszcza z oddziałów w USA, nie miało pojęcia, że mąż przebywał w Polsce, bo gdy dzwonił przez VoIP ludziom po drugiej stronie oceanu wyświetlał się numer jego amerykańskiej komórki.

Do pracy mąż, architekt mikroprocesorów, potrzebował jednak odpowiedniego połączenia: kablowego internetu o największej przepustowości i bardzo wysokim stopniu bezpieczeństwa. Podejrzewam, że dzisiaj można to rozwiązać inaczej, ale mówimy o sytuacji w małym polskim miasteczku sprzed pięciu lat, co w technologii, jak wiadomo, jest całą wiecznością. Telekomunikacja Polska oferowała już wtedy takie usługi, sęk w tym, że nasze mieszkanie znajdowało się po „złej stronie” ulicy. Nie dotarła tam jeszcze ekipa z nowymi kablami, stare miały po kilkadziesiąt lat i dyndały pod parapetem. „Ciemność” jaką widziałam, a zwłaszcza czułam, przez pierwsze dwa tygodnie po przenosinach, wiązała się w niemałym stopniu z prawdopodobieństwem, że nowego kabla nikt nam nie podłączy i cały nasz pobyt, w związku z porażką wizji telepracy dla męża, skróci się do miesiąca. Nie opowiem w szczegółach, żeby nie wyszło, że jestem zawzięta, pamiętliwa i bez poczucia humoru, ale ile straciłam nerwów, czasu i – sic! – pieniędzy, by po tygodniu oczekiwania dostać w końcu telefon od pana z poczty z zawiadomieniem, że „będzie”, wiem tylko ja. Dostęp do internetu dość zresztą przypominał system odnajmu mieszkań. Musiałam podpisać cyrograf użytkownika na dwa lata, po czym zapłacić karę ze „zerwanie umowy” po pięciu miesiącach. Jest to jedno z tych wspomnień, do których wolę nie wracać.

9. I ostatnie na dziś – zdrowie.

Kto ma małe dzieci, ten wie co się z nimi dzieje na wiosnę. A co dopiero na zimo-wiosnę, marzec i kwiecień, które w Polsce niezawodnie i wciąż występują w czystej postaci znanej z przysłów, hojnie sypiąc na świat zarazki, na które ludzie urodzeni po drugiej stronie świata nie są uodpornieni. Córki zaczęły chorować niemal dzień po przenosinach i skończyły na dobre dopiero, gdy na początku lipca wróciłyśmy do domu w Ameryce. W pakiecie chorób, które nas trawiły, znalazło się między innymi: ropne zapalenie dziąseł, prześwietlenia płuc u specjalistów i kilka serii zastrzyków robionych – tu niewątpliwie pociecha – w domu przez pielęgniarkę środowiskową, bo jest w Polsce wciąż ten miły obyczaj, że można nie ciągać chorego dziecka po mrozie, a załatwić ze służbą zdrowia, że sama do nas przyjdzie (oczywiście za opłatą).

Jako polskie obywatelki córki kwalifikowały się do darmowego leczenia zgodnie z przepisem dla dzieci poniżej 18-tego roku życia. Absurd, kolejny, obawiam się, polega jednak na tym, że książeczkę zdrowia dziecka rodzic musi załatwiać przez swoje miejsce pracy, co w moim przypadku nie wchodziło w grę. Ewentualnie mogłam była taką wyrobić, gdybym – jak w przypadku szkoły i paszportu – zaczęła „załatwiać” sprawę na długie miesiące przed wyjazdem. Na miejscu, od ręki, wtedy, gdy pojawiła się potrzeba załatwić się niczego nie dało. Leczenie dzieci kwalifikujących się do darmowego leczenia ostro pojechało więc po domowym budżecie i było, zaraz po dyndającym kablu i bezsennymi, skarżącymi się na los psami na posesji u sąsiada, główną przyczyną, dla której nie raz i nie dwa miałam ochotę spakować się i z krzykiem biec na lotnisko.

Nie uciekłam i z perspektywy czasu bardzo się cieszę, że tego nie zrobiłam. Podróże kształcą, zaś podróże emigranta do starej ojczyzny to zawsze szansa na konfrontację przechowywanych w głowie mitów. Dać naszym dzieciom, wychowywanym na chlebie naszej narracji i naszych mitach szansę, by poznały ten mityczny kraj osobiście i same zadecydowały, czym te mity będą w ich własnych głowach – jest bez dwóch zdań: najcenniejsze.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułCoraz więcej młodych Polaków z USA chce studiować w Polsce!
Następny artykuł„Król Janusz Pierwszy”

2 KOMENTARZE

  1. …Pani Elizo, ja przezylam tylko lokalizacje dokumentow w urzedzie gminy(akt malzenski i akt urodzenia na podstawie amerykanskich)wiec wiem dokladnie o czym Pani pisze. Co do chorob przezylismy to samo, jedyna roznica w tym wszystkim to to ze wyjezdzam tylko na wakacje , na ponad dwa miesiace. Znajomosci sprzed 20-30 lat sa najcenniejsze zwlasza w urzedach panstwowych ;). Pozdrawiam wiosennie, choc za oknem -5C

  2. Nie jest za późno i nic nie musi być stracone. Choć jest prawdą, że jeśli zacznie Pani uczyć dzieci polskiego teraz, nauka ta będzie wyglądać inaczej niż w przypadku dwujęzyczności od lat najwcześniejzych — dzieci są starsze, mają już utrwalone pewne postawy i przyzwyczajenia językowe, a przed językiem polskim pewnie odczuwają nawet strach — normalna rzecz. Sukcesem w nauce języka, każdego języka, nawet jeśli zaczynamy się uczyć czegoś w wieku dorosłym jest wytrwałość, ustawienie sobie celów i konsekwencja. Pani córki mają tę przewagę nad człowiekiem, który zaczyna się uczyć języka obcego (polski w Waszym przypadku najlepiej traktować jako język obcy i stosować odpowiednie metody nauczania), że mają w domu native-speakerkę, czyli mamę, a więc sytuację wymarzoną dla każdego językowego ucznia. Właśnie szykuję się do napisania serii felietonów dokładnie na ten temat — jak uczyć i nauczyć dzecko starsze. Serdecznie pozdrawiam i zapraszam!
    ESM

Skomentuj Aneta Anuluj odpowiedź

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj