Pamiętam ten dzień jak dzisiaj. Był środek lipca, środek Krzemowej Doliny. Siedziałam w nieklimatozowanym autobusie i jechałam na drugi koniec miasta zdawać egzamin na amerykańskie prawo jazdy. Był na to najwyższy czas, bo od mojego przyjazdu do USA minęło już kilka miesięcy i jeśli chciałam zacząć bardziej funkcjonalnie „funkcjonować” na Zachodnim Wybrzeżu znanym jeszcze wtedy (dziś sytuacja już się poprawiła) z dojmującego braku dobrze zorganizowanej komunikacji publicznej, musiałam przemóc w sobie niechęć do kierownicy, wyprzeć z głowy dobre wspomnienia związane z komunikacją publiczną w Europie i zaakceptować obowiązujący styl życia – tak mocno pozwiązany z ideą własnych czterech kółek, że na pytania o drogę dokądkolwiek, nawet kilka przecznic dalej, padają nie nazwy ulic czy charakterystycznych obiektów po drodze, a numery autostrad i ilość świateł do przejechania.
Byłam w autobusie jedyną pasażerką, dopóki w okolicach „downtownu” nie wsiadło kilka osób. Mężczyzna w bejsbolowej czapce zagaił rozmowę. Gdy dowiedział się, że jestem świeżo upieczoną imigrantką z Polski ucieszył się jak dziecko i podlewając dalszą opowieść wstawkami typu „jak cholera” oraz kilkoma innymi dużo mniej cenzuralnymi słowami z polskiego słownika, zapewnił mnie, że „on Polaki zna”, bo z Polakami pracował, „Polaki równe ludzie” oraz „Polaki wypić lubią”. Oj lubią – jak cholera! Jak w tym dowcipie o Polakach. Czy słyszałam dowcipy o Polakach? Czy w Polsce też te dowcipy znają? Bo w USA one bardzo, bardzo popularne. Bardzo wesołe.
I pamiętam też inny dzień. Pierwsze spotkanie z rodziną ze strony męża, specjalny rodzinny „zjazd”, typ imprezy, jak z czasem miałam się dowiedzieć, bardzo popularnej w tej części świata. Spotkanie krewnych, ale nie przy żadnej „okazji”, typu święta czy złote gody dziadków, ale zorganizowane li i wyłącznie po to, by celebrować siebie nawzajem – członków rodzinnego „klanu”. W ramach głównych atrakcji zjazdu występują tradycyjne potrawy i gawędy, wymienianie się rodzinnymi historiami, pielęgnacja wspommnień, a przede wszystkim celebracja w szerokim tego słowa znaczeniu, miejsca i kraju, z którego wywodzili się protoplaści rodu. Krewni teścia w miłość do Irlandii bez wątpienia przelali wszystkie swoje siły, choć większość z nich odbyła w życiu nie więcej niż jedną lub dwie (czasem żadnej) podróże do tej fantastycznej krainy.
Choć ich przodkowie przypłynęli na amerykańską ziemię w łachmanach i ze sterczącymi żebrami, znak, że irlandzkia ziemia mocno skąpiła im na mleku i miodzie, w rodzinnych opowieściach nie było miejsca na skargi, żale, ani rachowanie win. Przebijała z nich wyłącznie duma. Argument był prosty jak drut. W ostatecznym rozliczeniu to przecież ci krewni imigranci sprzed wieku podarowali swym następcom rzecz najwspanialszą z możliwych. Przekazali im w genetycznym spadku rewerencję oraz przywiązanie do idei odwagi, hartu ducha, wytrwałości w dążeniu do celu. Padłszy na podatny amerykański grunt ideały te hojnie zaowocowały: tą oto piękną familią, pełną dziś ludzi wykształconych, spełnionych, już nie biednych, i szczerze oraz dozgonnie wdzięcznych za swoje skromne początki.
Krewni męża z dumą noszą, i to nie tylko przy okazji zjazdów rodzinnych, koszulki i czapeczki bejsbolowe z irlandzkim herbem rodziny. Nie chciałabym znaleźć się w pobliżu, gdyby ktoś poważył się w ich obecności obrażać dobre imię Irlandii, a zwłaszcza rodowej wioski Skibbereen.
A przecież … długo rozmyślałam tamtej nocy nie mogąc spać. Jeszcze nie tak dawno dowcipy o Irlandczykach: pijusach, obibokach, leniach, taniej sile roboczej można było usłyszeć na każdym przyjęciu i spotkaniu towarzyskim, i bez wątpienia w miejskich autobusach. Amerykanie wcale nie bukowali na wyścigi wycieczek krajoznawczych po Szmaragdowej Wyspie, a ich wiedza o historii i kulturze Irlandii, i to pomimo szerokiego do niej dostępu ze względu na brak brariery językowej, pozostawała przeciętna.
Dziś policzę na palcach jednej ręki ile razy w ciągu dekady udało mi się usłyszeć prześmiewczy żarcik czy dowcip o Irlandczykach bazujący na oniegdysiejszych stereotypach. O ile tylko pozwalają na to finanse i czas, Amerykanie wyprawiają się do Europy celowo bukując przesiadki w Dublinie lub w Corku. Telewizyjne kanały podróżnicze nadają materiały o Irlandii z taką częstotliwością, jak gdyby był to największy i najważniejszy kraj w Europie.
Tamtego dnia zrozumiałam, że niezwykła metamorfoza wizerunku i odbioru Irlandii w USA odbyła się dzięki ludziom takim jak mój teść i jego rodzina. Oni, strzegąc swoich własnych „klanowych” historii, stali się najlepszymi, najbardziej efektywnymi ambasadorami kraju, z którego przyszli.
I wreszcie pamiętam jeszcze jeden dzień, tym razem z całkiem niedawnej przeszłości, bo niewiele ponad rok temu.
Był początek lata, początek wakacji. Zawiozłam młodszą córkę na półkolonie i wstąpiłam do pobliskiej kawiarnii na poranne cappuccino. Kawiarnia znajdowała się przez ulicę od uniwersyteckiego kampusu, mieniła się wieloma kolorami skóry i rozbrzmiewała wieloma językami. Jak to na kampusie, wiadomo.
Większość twarzy była zresztą bardzo młoda i namacalnie wręcz spowijała nas owa specyficzna, energetyzująca atmosfera wzajemnej tolerancji, akceptacji i szczerego zaciekawienia drugim człowiekiem. Jak to wśród młodych, studentów, wiadomo. Zaproszony uśmiechem ktoś się do kogoś dosiadł. Ktoś się komuś przedstawił i już po angielsku potoczyła się rozmowa o obcym kraju, obcych obyczajach, nieznanej historii. Naprawdę? To fascynujące! Kto by pomyślał! A gdzie można znaleźć o tym więcej informacji? – padały zafascynowane pytania i cierpliwe odpowiedzi. Zadzwoniła moja komórka i oto po chwili polskie słowa również dołączyły do otaczającego nas audiotygla.
Rozmawiałam z Martą Kustek z fundacji Dobra Polska Szkoła o tym co zawsze: o polonijnych rodzinach, pracy weekendowych polonijnych szkół i dwujęzyczności. Zastanawiałyśmy się co robić, by tę dwujęzyczność wspierać i propagować, a przy tym efektywniej promować na amerykańskiej ziemi większe zainteresowanie Polską, polską kulturą i wkładem Polaków w życie USA. Co, jako emigranci ze współczesnej Polski, która od dawna jest statutowym członkiem nowoczesnej wspólnoty europejskiej, musimy w końcu zrobić, by Polacy, jak Irlandczycy, przestali się kojarzyć z postaciami z „Polish jokes”, a powszechna publiczna świadomość w końcu ruszyła z miejsca, na którym zatrzymała się ćwierć wieku temu, murując Polsce nogi w wizerunkowej beczce z napisem: papież Jan Paweł II i Lech Wałęsa.
Tego dnia, w rozbrzmiewającej językami, zalanej letnim słońcem i uśmiechami optymistycznych ludzi kawiarnii obok uniwersyteckiego kampusa narodziła się idea Dnia Dwujęzyczności.
Dnia wszystkich, którzy czują się związani z Polską.
Dnia rodziców i edukatorów, którym zależy, by nowe pokolenia Polonii nie musiały wysłuchiwać „Polish jokes” i uderzać o mur krzywdzących stereotypów oraz zwykłej niewiedzy na temat kraju ich przodków. Zamiast tego, by wzrastały w atmosferze sprzyjającej umacnianiu się poczucia dumy i przynależności do kręgu polskiego dziedzictwa, a w przyszłości bez oporów i z własnej woli przyjmowały na siebie rolę ambasadorów polskich interesów i wartości.
Wreszcie, dnia celebracji naszej polonijnej dwujęzyczności, najważniejszego narzędzia, dzięki któremu zmieniać świat wokół nas. To dzięki naszym kompetencjom w językach krajów, w którym mieszkamy, możemy propagować i umacniać aktualny, atrakcyjny i godny wizerunek Polski, wyciągając jednocześnie rękę do naszych lokalnych społeczności i do n-tych pokoleń polskich imigrantów, w których znajomość języka polskiego zanikła, ale nie zanikła potrzeba utożsamiania się z Polską. Nie widzę powodu, dlaczego Polska nie miałaby już całkiem niedługo kojarzyć się reszcie świata tak jak kojarzy się dzisiaj Amerykanom Irlandia. Jak szybko ten moment nadejdzie zależy tylko od nas.
Dzień Dwujęzyczności organizujemy w tym roku po raz pierwszy w kilku wybranych placówkach edukacyjnych w USA, ale mamy nadzieję, że jego idea spotka się z enuzjastycznym odbiorem we wszystkich środowiskach polonijnych na świecie. Niech będzie to dzień, który jednoczy i inspiruje Polonię bez względu na miejsce zamieszkania. Niech polonijne dzieci znają swoje korzenie i mają stały dostęp do miejsc, ludzi i organizacji, dzięki którym Polska zawsze będzie im bliska i znajoma.
Zapraszamy do śledzenia eventów w ramach „Pierwszego Polonijnego Dnia Dwujęzyczności” i przyłączenia się do akcji w przyszłym roku!
Eliza Sarnacka-Mahoney
Wydarzenia w ramach I Polonijnego Dnia Dwujęzyczności są współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych w ramach konkursu „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2015 r.” Sponsorem lokalnym jest kancelaria adwokacka The Platta Law Firm.
Dlaczego ,,eventow”, a nie ,,wydarzen” czy ,,imprez”?
Wiem, ze to ,,Dzien Dwujezycznosci”, ale artykul jest napisany, zreszta bardzo ciekawie, w jezyku polskim.
Pozdrawiam z Chicago, gdzie rowniez przygotowuje male spotkanie z Okazji Dnia Dwujezycznosci.
Mam rowiez pytanie, czy jest gdzies do pobrania plakat w formacie .pdf, tak, zeby mozna bylo wydrukowac i powiesic w klasie, czy tez przy wejsciu do szkoly.