zadanie.domowe– Bo ja jestem Polskanka! – oznajmiła kiedyś (dekadę temu!) Starsza, na co zareagowałam jak każda matka kilkulatka wyczulona na leksykalne perły i potwory charakterystyczne dla tego wieku:

– Polska? Skakanka? Co ma Polska do skakanki?

Możliwe, że robiłam wtedy pranie, kleiłam pierogi, pisałam artykuł do gazety, jeszcze bardziej możliwe, że robiłam to wszystko naraz pilnując jednocześnie dziecka. Matka-Polka potrafi. Rozszczepienie uwagi sprawiło, że – a wstyd, wstyd! — nie wychwyciłam wagi tego komunikatu od razu.

Córka zmarszczyła czółko, stanęła przede mną w pozie przemawiającego ministra i powtórzyła z naciskiem:

– Polskanka, mamusiu. Z Polski i z Ameryki, rozumiesz?

Po tych słowach naturalnie wypuściłam z rąk kosz z praniem, odlałam pierogi na świeżo wymytą podłogę,
a komputer nawet nie czekał na mój ruch, wyłączył się sam.

Gdyby było to możliwe wskoczyłabym w głowę córki, żeby zobaczyć, co się tam wtedy takiego wydarzyło, że naszła ją potrzeba samookreślenia się: pół duszy ma polskiej, w drugiej połowie jest Amerykanką – Polsk-anka jak się patrzy. Czy był to przejaw afirmacji, czy rezygnacji dla faktu, że poczuła się w środku „podwójnym człowiekiem”? Nie wiem tego do dzisiaj, a śledztwo też niczego nie wykazało. Gdy podsłuchiwałam jej zabawy
z ukochaną pluszową Piglusią (tak, tak, córka celowała w polsko-angielskich neologizmach, po przyniesieniu ze sklepu Kubusiopuchatkowy Piglet spolszczył się, a nawet zmienił płeć) słyszałam wypowiadane i z pretensją,
i z radością: „Przecież ty też jesteś Polskanka!”

Naturalnie, ucieszyłam się, że mała tak pięknie, twórczo i z takim przekonaniem dokonała samoopisu. Naturalnie, czas pokazał, że powinnam była docenić, co miałam, bo już nigdy potem córka nie pokazała takiej pewności siebie, jaką zamanifestowała wtedy. Otwarcie się jej świadomości na fakt, że z racji dwujęzyczności i naszych wyborów jako rodziny jest częścią dwubiegunowego świata, było początkiem procesu budowania tożsamości, który wciąż trwa, tylko się intensyfikuje, i jeszcze długo się nie zakończy.

Tożsamość człowieka dwujęzycznego to trudny temat i trudna sprawa. Tym trudniejszy, że w tle, w bliskim pokoleniu jest emigracja, a emigracja, nawet w obrębie świata o coraz mniejszej ilości granic i coraz bardziej jednolitym od strony norm kultury, obyczajów, standardów życia, wiąże się z trudnymi wyborami, wyrzeczeniami, kompromisami. Mnóstwo tu emocji, wiele skrajnych. Czy możemy pomóc naszym dzieciom w nawigacji po oceanie ich indywidualnych i naszych rodzinnych doświadczeń i odczuć, by wyrosły na ludzi, którzy siebie rozumieją, akceptują i lubią?

Zacznę od pytania, które spadło na mnie jak epifania, gdy Starsza, będąc już uczennicą szkoły podstawowej, zaproszona została do koleżanki na pierwszy w życiu „sleepover”. Wysiadła z samochodu, pomachała mi ręką
i z poduszką pod pachą znikła za cudzymi drzwiami.

Czy zastanawiali się Państwo nad tym, co nasze bi-kulturowe, bi-lingwialne dzieci czują, gdy znikają za takimi drzwiami? Wydostają się poza pole naszego rodzinnego widzenia i oddziaływania? Zanurzają się w otaczającym świecie, który jest „mono”: w szkole, z wizytą u „mono”-kolegi lub koleżanki, na „mono”- przyjęciu” (bez nas), na jakimkolwiek innym „mono-wyjściu” (bez nas i bez żadnych innych dwujęzycznych przyjaciół)? Jak siebie w tym środowisku postrzegają?

Obserwacje i rozmowy z córką, oraz rozmowy z dorosłymi ludźmi wychowanymi w dwujęzycznych rodzinach, skłaniają mnie do wniosku, że dziecko doznaje, często nawet w takiej kolejności, następujących odczuć:

1. Ulgę
Oto jest „pojedyncze”, dokładnie takie jak inni, niczym się na tle środowiska nie wyróżnia i o ile samo się nie zdradzi, nikt nie musi wiedzieć, że na co dzień posługuje się innym językiem i ma innych (czytaj nie-tubylców mówiących bez akcentu) rodziców

2. Bunt lub dumę
Uczucia te uzależnione są od reakcji rówieśniczego otoczenia na jego dwujęzyczność. Często jest to niełatwa do zrozumienia i ogarnięcia mieszanka obu.

3. Zgubienie i niepewność
Odczucia te są na porządku dziennym nawet u tzw. jednostek najbardziej „pewnych siebie”. Nasilają się zwłaszcza, jeśli dochodzi do konfrontacji ze środowiskiem rówieśniczym na tle dwujęzyczności, przy czym pod słowem „konfrontacja” może kryć się najbardziej niewinna i wypowiedziana mimochodem uwaga koleżanki czy kolegi (np. informacja dotycząca kraju rodzica-emigranta zasłyszana w mediach, opinia na temat rodzica-emigranta, który w oczach wypowiadającego opinię zachował się w taki a nie inny sposób dlatego, że jest emigrantem właśnie). Uczucia te dominują nad innymi, nawet wtedy, gdy wynik konfrontacji wypada na korzyść dwujęzyczności, a rówieśnicy wyrażają pozytywny do niej stosunek.

Osobiście często o tym myślę, bo nie mam złudzeń, że w krytycznym dla rozwoju tożsamości okresie, wiek: starsze dzieciństwo- nastolatki -wczesna młodość – to te odczucia odgrywają w procesie egokonstrukcji rolę nie mniejszą (a pewnie większą), co „baza” otrzymywana przez dziecko w domu. One mogą mieć wręcz decydujący wpływ na to, co zostanie przyjęte, co odrzucone, co zanegowane lecz regularnie rewizytowane (szlifować umiejętności czytania po polsku czy nie? iść na polski festyn przy polskim kościele czy nie? rozmawiać w miejscu publicznym z rodzicami po polsku czy nie?). Nie ma znaczenia, że dziecko może mnie uważać za najgenialniejszą mamę na świecie. Będzie się porównywać i będzie wartościować posługując się skalą i narzędziami używanymi przez grupę rówieśniczą, bo tak działa ludzka natura, proces dorastania, dojrzewania. Z rozrzewnieniem wspominam czasy „Polskanki”. Gdy przypomniałam córce ostatnio to słowo odpowiedziało mi wymowne przewrócenie oczami. Tak, TO przewrócenie oczami, na które większość rodziców nastolatków reaguje impulsem natychmiastowego wyjazdu gdziekolwiek, najlepiej na urlop z dala od wszystkich nastolatków świata.

Myślę o tym za każdym razem, gdy na materii naszej dwujęzycznej rodziny rwą się jakieś nitki, gdy słyszę. „ … bo dla ciebie to znowu tylko to, co polskie…” albo „ … nie chcę dziś żadnych polskich lekcji, nie będę nic czytać, wolę iść do koleżanki!” O tak, zdarzają nam się takie momenty, kłamałabym mówiąc, że nie. Myślę o tym zwłaszcza, gdy widzę jaką nieocenioną przysługę oddaje i mnie, i dzieciom nasze anglojęzyczne otoczenie – nauczyciele, sąsiedzi, a szczególnie rówieśnicza grupa przyjaciół córek, która do ich dwujęzyczności odnosi się z entuzjazmem, agituje za nią. I gdy przypominam sobie, że czasem maczam w tym palce…

Co przywodzi mnie do sedna tych nieco pokrętnych refleksji. Tożsamość dwujęzycznego człowieka jest wypadkową wielu czynników, na które, jako rodzice, możemy nie mieć większego wpływu. Nie zaszkodzi jednak założyć, że pewien wpływ mieć możemy i możemy pomóc dziecku w składaniu kawałków jego tożsamościowego puzzle’a.

Logika podpowiada, że przede wszystkim opłaca się mieć pozytywne nastawienie do własnego emigranckiego bagażu, by również nasze dziecko postrzegało swój „bagaż bi” – jako korzyść, kapitał na przyszłość.

Po drugie warto się aktywnie postarać, by pozytywne sygnały o dwujęzyczności docierały do dziecka również ze strony jego codziennego, „mono”-środowiska. Przyznaję się jak na spowiedzi: co roku rozmawiam z nauczycielami córek w ich amerykańskich szkołach nakreślając nasz „plan rodzinny i językowy”, a gdy wyczuwam wahanie lub niedoinformowanie chętnie wyłuszczam, o co chodzi, a przy tym w sposób stanowczy proszę, by do naszej dwujęzyczności odnoszono się z szacunkiem i zrozumieniem. Zdarzyło mi się kilka razy „rozmówić” z rodzicami jednostek, które usiłowały stroić sobie z naszej dwujęzyczności żarty. Z drugiej strony, zdrową tolerancję do wyborów i stylu życia innych ludzi (o ile nie są patologiczne i nie szkodzą innym) wynosi się z domu i dzieci szybko same odkrywają, kto z rówieśników jest im życzliwy i z kim warto się przyjaźnić, a kogo omijać łukiem. Wybory koleżeńskie dokonywane przez moje córki potwierdzają to – jak do tej pory wszystkie najbliższe koleżanki pochodziły z rodzin, w których sprawy takie jak dwujęzyczność, otwarcie na świat i poszerzenie horyzontów są celebrowane, nie wyszydzane.

Sprawa ostatnia – warto postarać się, żeby także nasi polskojęzyczni znajomi i krewni, z którymi dzieci mają do czynienia, szanowali swój język i nie kalali, naprawdę niepotrzebnie, na ich oczach i uszach starej ojczyzny (absolutnie krytyczne jest środowisko polskiej szkoły, jeśli nasze dziecko do niej uczęszcza, ale o tym będzie w oddzielnym tekście). Nie jestem utopijką mantrującą o ideałach z wnętrza chaty pośrodku puszczy, i wiem, że wydarzenia w Polsce, jej obecny klimat polityczny i ekonomiczne bolączki są w stanie ostudzić ferwor największych entuzjastów Polski. Jesteśmy jednak dorośli i mamy nad dziećmi tę przewagę, że pewne opinie
i słowa umiemy lepiej od nich kontrolować. Możemy umówić się z krewnymi i znajomymi, by zwracali większą uwagę na to, jak się w obecności naszych dzieci zachowują i co mówią. Przepraszam, jeśli otworzyłam tym stwierdzeniem puszkę Pandory, ale jestem ze szkoły, że dzieciom należy się prawda w sprawach, które dotyczą bezpośrednio ich rodziny i zdrowia, natomiast polityka przez pierwszych kilkanaście lat ich życia nie jest dla nich miejscem absolutnie.

Nie mam wątpliwości, że największa bolączka wielkiej liczby rodziców dzieci dwujęzycznych – bunt dziecka przed posługiwaniem się drugim językiem, prawdziwe lub świetnie udawane lekceważenie dla kultury i wartości rodzica-emigranta przekazującego dziecku drugi język związane są z tymi trudnymi (najtrudniejszymi!) pytaniami sygnującymi proces egodojrzewania: skąd jestem i kim będę? W jakim stopniu moja „podwójność” pomoże mi lub zaszkodzi w życiu? Jeżeli mają Państwo takie problemy, proponuję przypomnieć sobie ile razy na argument, że to strata nie wykazywać większego zainteresowania polskim i nie korzystać z faktu posiadania w domu native-speakera w naszej własnej osobie, dziecko odpowiedziało: Bo ty nic nie rozumiesz!

Wykażmy zrozumienie. Powiedzmy o tym naszym buntującym się starszym dzieciom i nastolatkom przechodzącym krytyczną fazę meblowania głów i dusz. Rozumiem, kochanie, że masz trudniej niż inni. Ja też mam, mój świat też jest dwujęzyczny, rozbity, podzielony. Ale wiesz co? Jestem przez to człowiekiem, który więcej widzi i rozumie. Łatwiej mi akceptować zmiany, mam więcej odwagi, by, gdy trzeba lub można, zmieniać świat wokół mnie. Lubię siebie za to. Widzę w tym sens i cel. Jestem pewna/-ien, że tobie też się uda, bo … Tu każdy
z nas na pewno może wstawić coś, co celnie trafi w sam środek serca naszej pociechy i zostanie przyjęte z ulgą i radością.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Wszyscy na podłogę!”
Następny artykułDojrzałość szkolna – emocje

2 KOMENTARZE

  1. Dziekuje Pani za ten wspanialy artykul I w ogole dziekuje za to ze sa na obczyznie tacy ludzie jak Pani, ktorzy propaguja polskosc. Bardzo lubie ten portal internetowy. Jestem mama dwojki wspanialych dzieci, 17 miesiecznej coreczki I 3,5 letniego synka. Moj kochany malzonek jest Amerykaninem. Synek pieknie mowi po polsku, coreczka zaczyna. Nie wyobrazam sobie aby moje dzieci nie znaly polskiego.Jednak czesto zadreczam sie myslami o przyszlosci, kiedy dzieci pojda do szkoly, szczegolnie ,ze mieszkamy w rejonie gdzie nie ma Polakow, najblizszy polski kosciol jest oddalony o 30 minut jazdy autem. Mysle o tym, czy uda mnie sie przekazac to moje dziedzictwo, moj ojczysty ukochany jezyk.Moj maz jest bardzo przychylny nauce polskiego, sam sie zaczal uczyc, wiecej rozumie, potrafi powiedziec wiele zdan I czyta czesto ( co prawda bardzo powoli)synkowi ksiazki po polsku. Jednak czesto jest mnie trudno, ze wzgledu na miejsce zamieszkania, czasami zaluje ze nie mieszkamy blizej polskiej spolecznosci, blizej moich polskich znajomych kolezanek I przyjaciol. Wiem I widze ile to znaczy dla naszych dzieci,takie przyjacielskie spotkania I kontakt z rowiesnikami ktorzy mowia po polsku. Ciesze sie, ze sa takie portale jak ten, dla emigrantow, rodzicow jak ja, ktorzy na codzien borykaja sie z problemami podwojnej tozsamosci. Jeszcze raz dziekuje I pozdrawiam serdecznie.

  2. Ja też bardzo serdecznie pozdrawiam! Powiem tak — w wielkim skrócie bo to miejsce komentarzowe, nie na artykuły — jest szansa, że wszystko dobrze pójdzie! Ja też mieszkam z dala od polonijnej społeczności, mam jedynie wąziutki krąg znajomych Polaków, córki nie chodzą do polskiej szkoły, bo za dalekie do niej dojazdy. A jednak! Nam pomagają do dziś trzy sprawy: 1. konsekwencja w używaniu języka polskiego 2. absolutnie jak najbardziej pozytywny stosunek do języka polskiego, jaki wyrażamy sami i otoczenie ( w tym polscy znajomi i anglojęzyczny tata dzieci) 3. wyjazdy do Starej Ojczyzny, gdzie dzieci mają okazję odczuć, że nauka polskiego sią opłaca — oto potrafią dogadać się z kim trzeba po polsku, mają dzięki temu kontakt z rówieśnikami, rozumieją co się dzieje wokół, i oczywiście kontakt z rodziną w Polsce!

    Zyczę powodzenia!

    ESM

Skomentuj Eliza Sarnacka-Mahoney Anuluj odpowiedź

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj