Jestem na Manhattanie, na dworcu Grand Central. Stoję pod złocistym nieboskłonem, koło słynnego zegara o czterech cyferblatach. Mam trochę czasu, wiec podnoszę głowę do góry, kręcąc nią niemiłosiernie. Jak zwykle zastanawiam się nad nakreślonymi jak w lustrzanym odbiciu konstelacjami gwiazd i znaków zodiaku. Czy to nietypowy zamysł projektantów, czy pomyłka wykonawców? Teorie na ten temat są różne. Tak czy inaczej jestem pod wrażeniem całej przestrzeni, w której jakby zatrzymał się czas.
Czekam na koleżankę. Ma przyjechać z Tarrytown. Myślę, że ta nostalgiczna, zabytkowa “poczekalnia” to świetne miejsce na nasze spotkanie. Patrzę w kierunku peronów i widzę Małgosię. Burza jasnych, długich włosów, którymi potrząsa przy zamaszystych ruchach i przyjazny uśmiech. To własnie ona. Witamy się, a potem idziemy na małe śniadanko. Mamy pewien temat do omówienia, wiec zaczynamy rozmowę. Prowadzimy wytrwale główny wątek, zerkając na kartki z zapiskami. Jednak co jakiś czas myśli Małgosi kierują się w stronę rodziny. Mówi o mężu, dzieciach. Wtedy mam wrażenie, że jej spokój jest pozorny. Nie komentuję tego. W końcu idziemy do wyjścia.
Jest zimno, ale w sumie to drobiazg. Zaczynamy przemierzać ulice, kierując się w stronę NYU Cancer Center. To tutaj od ośmiu lat Małgosia przechodzi kontrolne badania. Dzisiaj jest trochę inaczej. Małgosia ma odebrać wyniki badań genetycznych. Okaże się, czy jest w grupie podwyższonego ryzyka zachorowalności. Od jesieni ta możliwość dotyczy także tego rodzaju raka, którego kiedyś miała. Znowu rozmawiamy o jej dzieciach i rodzinie. Jest mamą bliźniąt – dziewczynki i chłopca. To ze względu na córkę zdecydowała się na badanie.
Wjeżdżamy na górę. Małgosia staje się trochę bardziej niespokojna. W poczekalni jest swojsko. Wszystko w pastelowych kolorach, słychać odprężającą muzykę. Koleżanka opowiada mi pokrótce swoją historię. Dość długo nie była gotowa, aby zostać matką. Mieszkała na Manhattanie, prowadziła nieskrępowane, interesujące życie. Lubiła je. Czasem rozmawiała z mężem o dzieciach, ale odsuwała tę decyzję. Teraz mówi, że bała się odpowiedzialności. Kiedy skończyła trzydzieści pięć lat zaczęła na poważnie myśleć o założeniu rodziny. Zapragnęła mieć dzieci. Okazało się jednak, że nie mogła zajść w ciążę.
Minęły dwa lata i Małgosia rozpoczęła leczenie. Ufała lekarzom. Po wielu perypetiach zaczęła brać lek, dzięki któremu spełniło się jej pragnienie. Krótko po czterdziestych urodzinach została mamą bliźniąt. Kiedy dzieci były bardzo malutkie, okazało się, że ma raka…
Gdy już po wielu leczniczych przejściach poczuła się lepiej, powracała myśl, czy to nie lek przyczynił się do choroby. Przez następne lata usilowała zorientować się, jaki mógł być stopień szkodliwości przyjmowania pigułek. Bezskutecznie.
Siedzimy nadal w poczekalni. Za chwilę Małgosia powinna wejść do gabinetu genetyka. Mówi, że się denerwuje, ale jak dla mnie jest po prostu oazą spokoju. Podobno wyćwiczyła pewien sposób zachowania…
Rozmawiamy o wyniku, którego jeszcze nie zna. Wymarzony jest ten ujemny. Ale gdyby był dodatni, to lepiej wiedzieć niż nie. Ze względu na nią i na córkę. Wtedy będzie można zastanowić się nad wcześniejszym podjęciem odpowiednich kroków.
Małgosia wchodzi do gabinetu. Poczekalnia nie wydaje mi się już taka przyjazna. Po jakimś czasie otwierają się drzwi od pokoju lekarza i widzę zapłakaną Małgosię. Idzie w moim kierunku, a ja nieruchomieję. Nagle zaczyna się uśmiechać. Podchodzi i mówi, że wszystkie wyniki są ujemne, i dotyczą jeszcze innych ośmiu rodzajów raka. Tak wyglądają łzy szczęścia. Małgosia powiadamia rodzinę. Lekarz radzi jej, żeby dobrze schowała wyniki badania genetycznego i pokazała je dzieciom, kiedy będą starsze. W przyśpieszonym tempie wychodzimy z budynku. Idziemy na kawę. Ale nam smakuje! Po dłuższej chwili kierujemy się na dworzec Grand Central.
Znowu wraca temat pigułek, które być może wywołały raka u Małgosi. Odprowadzam ją na peron. Wraca do domu. Potem idę pod zegar o czterech cyferblatach, żeby znowu pokontemplować złocisty, dworcowy nieboskłon.
Po raz pierwszy zupełnie mi nie przeszkadzają gwiezdne konstelacje i znaki zodiaku, namalowane jak odbite w lustrze. Patrzę na turkusowy kawałek nieba pod dachem słynnego dworca. Gwiazdy wydają mi się większe, jaśniejsze. Kieruję spojrzenie w bok i widzę jeszcze inne gwiazdy. Na fladze kraju, w którym jestem.
Tekst i zdjęcia: Irena Biały