nedznicy

– I proszę pani, nawet mój tata miał łzy w oczach, chociaż, gdyby mu pani to powiedziała, to na pewno by zaprzeczył, pani wie, jaki on jest, ten mój tata, a ja i Eliana to ryczałyśmy jak bobry, no bo to naprawdę była największa niegodziwość i takie straszne, straszne, że ludzie mogli w ten sposób żyć. I że w ogóle!

W niedzielę rano, niewiele po tym jak zeszłam na dół i zaparzyłam sobie kawę, podczas gdy reszta rodziny wciąż przeciągała się łóżkach ewentualnie doczytywała literaturę, której doczytanie uniemożliwiłam jej dnia poprzedniego odbierając spod kołder latarki, do drzwi tarasowych rozległo się znajome pukanie i z podmuchem mrozu i śniegu wpadła moja nieletnia sąsiadka.

Bardzo się z tą sąsiadką lubimy. Jest w wieku mojej starszej córki i zagląda do nas w każdej wolnej chwili.
Gdy nadszedł moment, że moje własne dzieci w końcu pojęły istotę weekendu i przestały mnie w te dni budzić
o godzinę wcześniej niż w dni powszednie, wtedy właśnie w weekendowe poranki zaczęła mnie odwiedzać nieletnia sąsiadka. Miłe dziecko jest z natury rannym ptaszkiem, do tego podręcznikowym ekstrawertykiem
i za każdym razem rozkłada mnie na łopatki argumentem, że atmosfera w moim domu, nawet w weekendowe poranki, jest o niebo ciekawsza i bardziej stymulująca niż w jej własnym, gdzie się tylko śpią lub ogląda telewizję. Przypomnę – siedziałam okutana szlafrokiem i ze wzrokiem wbitym w ścianę piłam kawę.
Ciekawi mnie i intryguje ta zagadka: może do szczęścia wystarczy czasem człowiekowi tylko obecność drugiego, o ile ten drugi siedzi, ma otwarte oczy i sprawia wrażenie, że słucha?

Tego ranka sąsiadka opowiadała mi o swoich mocnych doświadczeniach na seansie „Les Miserables”, który zaliczyła dzień wcześniej.

– Wiesz, oczywiście, że zanim był film, była książka, i że w dodatku jest to literatura z gatunku tych słabiej przetwarzalnych?
– Ekran, niestety, jeszcze nigdy nie oddał sprawiedliwości książce – udało mi się wbić komentarzem w jej szczelny monolog.

Dziecko zamilkło w niemym szoku. Nie może być! No wiedziała, wiedziała, że wcześniej był musical, przedstawienia na całym świecie, nawet zna imię kompozytora, ale że to się wzięło … z książki? I dlaczego tata jej o tym nic nie wspomniał?

Nie wiem. Nie dociekam. Nic to nie zmieni.

Podekscytowana wiedzą, młoda sąsiadka nie mogła doczekać się chwili, kiedy podzieli swym odkryciem
z moimi dziećmi. Zareagowały prawidłowo – atmosfera zrobiła się szpiegowska, poszła w ruch drabinka do biblioteki, encyklopedie i przewodniki po literaturze. Proszę, odnalazły! Victor Hugo nazywa się ten autor, żył we Francji i był … romantykiem!

Gdy po młodej sąsiadce zostały już tylko niedomknięte drzwi na taras starsza córka przypadła do mnie z oczami wielkimi jak spodki i aż kipiąc od emocji.

– Mamo, ona naprawdę tego nie wiedziała! Że „Les Mis” to książka! I jej tata może nie wiedział! A przecież jest wykształcony. Wyobrażasz to sobie? Wyobrażasz?

Bez najmniejszego trudu, kochanie. Wyobraźnia, jak na razie, mi nie szwankuje. Nie osądzajmy jednak za szybko i nie dokarmiajmy w sobie trolla od pochopnych decyzji. Szkoła w Ameryce jest jaka jest, literatura światowa pojawia się tu w omówieniach dopiero w liceum, a i to tylko u co ambitniejszych nauczycieli.
Masowa kultura zmierza w kierunku, w którym „Anna Karenina” doczeka się za chwilę ekranizacji jako film wojenny, a Victor Hugo będzie wysyłał swoich bohaterów na średniowieczną krucjatę. Wszystko, rzecz jasna, w imię wolności słowa i … inspiracji.

– A pamiętasz skąd ty znasz „Nędzników”? – zadałam córce celowo perfidne pytanko.

Nie pamiętała i nie miała zamiaru się do tego przyznawać. Ona jest wykształcona. Ona się na takich podstawowych sprawach zna. Ona po prostu wie.

Pozwoliłam sobie na równie perfidny chichocik.

– Czytałyśmy o tym przy okazji wstępu do romantyzmu. Z polskiego podręcznika do historii.

Zdumiała się niesłychanie.

– I nawet skojarzyłaś nazwisko z niedawnym filmem – podpowiedziałam i postanowiłam wykorzystać sytuację do końca. – No to co, opłaca się czytać w drugim języku? Opłaca się mieć dostęp do innego spojrzenia na świat, innej kultury, tych samych informacji, ale może czasami inaczej podanych?

Nie odpowiedziała, bo o polski podręcznik do historii właśnie się dość posprzeczałyśmy. Córka nie bardzo widziała sens w śledzeniu przebiegu wojny w Europie ze wszystkimi „tymi europejskimi” datami, bitwami, nazwiskami. Wojnę będą przecież przerabiać za chwilę w szkole, i wtedy się zobaczy jakie daty, bitwy i nazwiska naprawdę się liczą.

– Gdyby to od ciebie zależało, to wszystko byłoby tak samo ważne! – burknęła niezbyt uprzejmie i uznała rozmowę za zakończoną.

Gdyby to ode mnie zależało… He-he, no przecież właśnie zależy.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Nowy Jork w naszym obiektywie”
Następny artykuł„Górka”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj