– Jest godzina policyjna od 6 wieczorem do 5 rano w mieście – opowiada przechodzień,
którego zaczepiłam na ulicy.
Jeździmy z córkami z domu do urzędu miasta już po raz czwarty. Nie mogę zaparkować auta, bo nie ma gdzie, a po drugie dokładam drewna do kominka. Wystarcza go na pół godziny, żeby utrzymać ogień. Bez niego zimno w pokoju. Krążąc w mieście, ustaliłam, że burmistrz stojąc na schodach urzędu, przemawiał do niezadowolonych ludzi.
Prognozy są kiepskie. Elektryczności nie będzie przez 10-14 dni. Mój życiowy rekord w Ameryce! 7500 okolicznych drzew jest połamanych lub powyrywanych. Kable elektryczne i słupy zniszczone w wielu miejscach.
W centrum miasta są tylko otwarte jedne drzwi, do apteki, która pracuje bez światła. W pizzerii Tarantella zabłysło światło dzięki generatorowi i zaraz do niej ruszyli ludzie. Tak wygląda nasze centrum biznesowe, w którym są liczne kafejki i restauracje. Tyle, że tym razem zamknięte.
Wracamy do domu. Dorzucam drewna klonowego do kominka. Ulga. Siadam i zastanawiam się jak można było żyć bez komórek, lodówek, odkurzacza, komputera?
Czuję się bez nich nieswojo. Jakoś samotnie.
Córki znacznie lepiej znoszą trudności pohuraganowe. Wystarcza, że jest mama w domu, czekoladowe batoniki, książki i układanki.
Te zapiski są dzięki wyprawie samochodowej do innej miejscowości, gdzie działa bezprzewodowy Internet.
Danusia Świątek