Ogrody – temat stary jak świat i wiecznie młody. Kiedyś mieszkałam przez parę miesięcy przy warszawskich Łazienkach – dwie minuty od jednej z bram. Rano można było pobiec do Łazienek pobiegać, po południu wyjść się przejść, jak do przydomowego ogródka. A drzewa „stały uspokojeniem wśród spraw”, jak u Kofty.
Co było ważne, bo od przeprowadzki do stolicy widziałam w niej głównie wojenną przeszłość, powojenny beton i zestresowaną teraźniejszość. Tablice o pomordowanych straszyły na każdym zakręcie; wycieczki za miasto przynosiły wątki o mogiłach i powstańcach. Przez większość dzieciństwa karmiona, jak całe pokolenie, wojenną traumą i martyrologią (co zrozumiałe, trudno wyobrazić sobie bagaż, jaki dźwigać musieli nasi dziadkowie czy rodzice), tu czułam, że spaceruję dosłownie po cmentarzu i – trochę jak w opowieści autorki „Góry Tajget” – pomiędzy duchami. Wiele lat zajęło mi przejście od organicznej niechęci do tego niegdyś całkowicie zburzonego (a potem architektonicznie „zaburzonego”) miasta do współczucia, podziwu i szczerej sympatii. A kiedy wreszcie zakochałam się w Warszawie na dobre, okazało się, że mam z niej wyjechać. Dziś, gdy ją wspominam, to poza myśleniem o fajnych ludziach i akcjach, najczęściej myślę „Łazienki”, „Ogród Botaniczny”, „Agrykola”, „Pola Mokotowskie”, „Ogród Saski”, „Park Skaryszewski”, „Park Praski”, „Park Jana Pawła na Ursynowie”, „ogród w Powsinie”. Miejsca uspokojeń, oczarowań, odkryć, wydarzeń, spotkań, dyskusji, lektur i przemyśleń. I ciepłego, kojącego chłodu.
Dokądkolwiek pojadę, szukam ogrodów. Albo nie szukam, a znajduję. Tak właśnie, nie szukając, natrafiam pewnego dnia na Ogród Longfellowa w Cambridge. Miasto, przez rzekę Charlesa sąsiadujące z Bostonem, zwane z racji swego liberalnego, głównie ze względu na tamtejsze wyższe uczelnie i ich studentów, światooglądu i wyglądu, „republiką Cambridge”, o tej porze roku rozkwita masą młodych ludzi wylegających na trawniki z książkami lub/i w butach do biegania, w neonowych kolorach. Jest niedziela rano. W oczekiwaniu na umówione spotkanie włóczę się po okolicach Radcliff College, z książką z Harvard Coop, myśląc o życiu, które się tu się toczy i zupełnie mnie nie dotyczy, coraz dalej od Central Square. Jest coraz puściej i coraz bardziej słonecznie, kiedy zauważam kolonialny „dworek” w pastelowych kolorach, otoczony wielkimi, starymi drzewami.
Gdybym tylko przeczytała o tym w przewodniku, byłby to pewnie jeden z wielu historycznych faktów, z którymi nie czuje się emocjonalnego związku, jak z doniesieniami o uchodźcach z Syrii (dopóki się go z jakiegoś powodu boleśnie nie odczuje), ale postać Jerzego Waszyngtona jest mi bliska za sprawą miniserialu „John Adams”. Wielkie poświęcenia i wielka polityka, wewnętrzne dojrzewanie, szlachetność i piękno bohaterów (w tym postać Abigail Adams, dzięki której lepiej zrozumieć można model kobiecości w USA), odsłaniająca się stopniowo wielowymiarowość wydarzeń przedstawianych w podręcznikach jednostronnie i płasko i cały ten ból towarzyszący wykluwaniu się w Bostonie i Virginii idei niepodległego narodu robią wrażenie i zmuszają do refleksji. Zestawienie pierwszych prezydentów USA z aktualną czołówką kandydatów w ogóle nawet nie przychodzi mi do głowy, to światy zbyt odległe. W dworku, jak czytam, stacjonował właśnie Jerzy Waszyngton, co późniejszych jego lokatorów, Longfellowów, napawało dumą, którą dziś zaczynam rozumieć. W kilku zdaniach wytłumaczyć się tego nie da, więc polecam serial, doskonale zrobiony przez ekspertów. Dworek o tej porze roku jest zamknięty dla zwiedzających, ale za to otwarta furtka zaprasza do ogrodu. Jest i królik, jak w „Alicji w Krainie Czarów”, choć tylko ogon ma biały. Projektowaniem tego ogrodu zawiadywała najstarsza córka Longfellowa, Alicja; to ona zatrudniła dwie architektki krajobrazu, które połączyły kolonialną klasykę z moderną i stworzyły dzisiejszą ogrodową perełkę. Jak wkrótce doczytuję, zające i wiewiórki oraz rozmaite ptactwo, z którego po dźwiękach rozpoznaję jedynie dzięcioła, to o poranku tutaj ogrodowa norma.
Dopiero będzie rozkwitał. Dopiero budzi się do życia, bo dopiero koniec kwietnia. Ale już można poczuć, że życie znowu się zaczęło.
“In all places, then, and in all seasons,
Flowers expand their light and soul-like wings,
Teaching us, by most persuasive reasons,
How akin they are to human things.”
(“Flowers” by Henry Wadsworth Longfellow).
Łatwo wyobrazić sobie, że Longfellow – który początkowo tylko wynajmował tu pokój, dopóki domu nie otrzymał w ślubnym prezencie od zamożnego teścia – i jego rodzina byli tu szczęśliwi. Przez wiele lat tak, ale cóż, nie do końca… Biografia Longfellowa jest tak pełna dramatyzmu, że trudno nie zatrzymać się przy niej, ale coś mi mówi, by nie zatrzymywać się tam teraz, by zobaczyć jeszcze żonkile…
***
Ogród to wdzięczny temat, motyw, topos w poezji, literaturze i w ogóle w sztuce. Miło o nim czytać u Oskara i Czesława Miłoszów czy oglądać u Moneta albo pani Tudor, ale lepiej jest „na żywo”. Podobno to Cyceron powiedział, że człowiek potrzebuje do życia ogrodów i bibliotek. W bibliotece bywam średnio raz w tygodniu, więc w wiosenne weekendy ciągnę do ogrodów.
I tak w tydzień po deszczowej Bzowej Niedzieli (lokalna majowa tradycja) w Arnold Arboretum of Harvard University udajemy się na wycieczkę do tego przepięknie dzikiego ogrodu uniwersyteckiego, tym razem w samym Bostonie. Bzy w pełnym rozkwicie pachną słodko, już po trzecim krzewie nie do odróżnienia, jak w perfumeriach. Jest ich tu ponad 100 odmian, niektóre ponadstuletnie i wyglądają jak miniaturki. Ogród jest z nich bardzo dumny, a ja nieco zdumiona doczytuję, że bzu w Ameryce Północnej przed kolonistami nie było, przypłynął z Europy. W epicentrum bzowych zapachów i ludzkich zgromadzeń stoi niewysokie bzowe drzewko, na którym mąż dostrzega ptasie gniazdo. Jest tak małe, że nikt z otaczających poza nami zdaje się go nie widzieć. W środku pisklaki. By ich nie spłoszyć, oddalam i odkładam aparat, jak chwilę później, kiedy dwie roześmiane zakonnice w niebieskich habitach przede mną pochylają się nad krzewem i wdychają niebieskie bzy. Widok bardzo rzadki w Ameryce, tu zakonnice nie noszą takich strojów, ale dżinsy czy spódnice i swetry. Może te są z Europy? Jest i polski akcent: w centrum informacyjnym, gdzie również trafić można na wystawę (nomen omen) ptasich gniazd, wisi tablica powitalna w kilku językach. To zabawne, z jakim prawie rozrzewnieniem wpatruję się w „Witajcie”.
Kofta napisał: „Pamiętajcie o ogrodach/Przecież stamtąd przyszliście./
W żar epoki użyczą wam chłodu/Tylko drzewa, tylko liście.” Czytam doniesienia z Polski: „żar epoki” wydaje się dziś w Warszawie szczególnie aktualny, a może jest już tam gorąco od dawna, tylko z daleka trudniej ustalić temperaturę.
I pamiętam o ogrodach w Warszawie, kiedy spaceruję po ogrodach w Bostonie i Cambridge.
„Bluszczem ku oknom
Kwiatem w samotność
Poszumem traw
Drzewem co stoi
Uspokojeniem
Wśród tylu spraw.”
Tekst i zdjęcia: Lidia Russell