Gdyby na obrazkach przedstawiających polski i amerykański patriotyzm trzeba było wskazać dziesięć różnic, na pewno znalazłoby się wśród nich rozczulające amerykańskie przywiązanie do (obecnego dosłownie wszędzie, nie tylko w przydomowych ogródkach) gwiaździstego sztandaru oraz przekonanie o tym, że Ameryka jest naprawdę „beautiful” i „all inclusive” – versus np. flaga polskich kibiców oraz polski krytycyzm tego, co polskie, ale nie tak polskie, jak należy…
Świeży dowód na inclusiveness: po tragedii w Orlando w amerykańskim kościele katolickim w małym miasteczku pod Bostonem afrykański ksiądz-misjonarz rodem z Wybrzeża Kości Słoniowej, wizytujący akurat tutejszą, w 90 proc. białą i bogatą parafię, mówi podczas homilii, z tak silnym francuskim akcentem, że chwilami trudno rozróżnić słowa, m.in. o tym, że Chrystus pojawił się na Ziemi po to, byśmy zrozumieli i pamiętali, że wszyscy jesteśmy braćmi: niezależnie od miejsca urodzenia, społecznego i materialnego statusu, płci czy orientacji. I o tym, jak cierpią wykluczani z rozmaitych powodów, które wymienia. W modlitwach pojawiają się również wykluczani i atakowani za sprawą orientacji – nie czuje się, by kogokolwiek motywowała tu wyłącznie polityczna poprawność.
Inna różnica – biznesowe poniekąd podejście do patriotyzmu. W jak najbardziej dobrym sensie tego słowa; widoczne na przykład w polityce ekologicznej, w której Amerykanie zostali pionierami, gdy tylko zorientowali się, że np. eksport drewna do ciepiących na jego brak kolonistów z Wielkiej Brytanii i szalejąca na Nowym Kontynencie industralizacja w krótkim czasie zatruje środowisko i pozbawi ich tych ogromnych połaci lasów, które dzisiaj są podziwianymi przez cały świat narodowymi lasami i parkami (pierwsza pozarządowa organizacja zajmująca się lasami, American Forests, założona została w 1875 r. w Chicago).
Co nie znaczy, że Amerykanie nie mają z lasami i parkami problemów – na przykład cały ostatni numer specjalny amerykańskiego wydania „National Geographic” poświęcony jest nierzadko smutnym historiom z Yellowstone. W amerykańskim pionierskim duchu jednak – również budzącym nadzieję, bo wielu jest w tym kraju inteligentnych, pracowitych i przebojowych w swojej misji ludzi, którym zależy na zachowaniu zróżnicowania biologicznego, ginących gatunków i zasobów planety.
Biznesowe podejście do ojczyzny widoczne jest też w patriotycznych czynach pracowników społecznie odpowiedzialnych korporacji (tak, są tu weekendowe korporacyjne czyny społeczne!) i członków pozarządowych organizacji: budowy domów, przedszkoli i szpitali, sprzątania dzielnic, prowadzenia kooperatyw, aktywizowania lokalnych społeczności poprzez sztukę i edukację. Polski patriotyzm nieczęsto sięga w samodefinicji do takich aktów i coraz częściej stawia, niestety, na wyłączanie i nonszalancję wobec własnych dóbr naturalnych i kulturalnych.
Kult bohaterów mógłby być tu przykładem podobieństwa – gdyby nie to, że polscy bohaterowie zwykle cieszyli się w narodzie równą sławą, co niesławą i że choć nie brakowało im tragizmu, bywało, że wytykano im brak pragmatyzmu, a nawet patriotyzmu, na co Amerykanie narzekać raczej nie mogą. Amerykanie wciąż częściej od Polaków w swoim patriotyzmie demonstrują multikulturowo zróżnicowaną jedność i są na własny temat, również w kwestii bohaterów, bardziej od nas „wyluzowani” – choć jednocześnie zupełnie serio i na pewno nie tak bezkrytyczni i bezmyślni, jak się w Polsce myśli.
A co by było, gdyby o polskich bohaterach opowiedzieć po amerykańsku, bez niechęci z żadnej strony i bez martyrologii, a do tego dodać im amerykańskich kolegów…?
Taką niekonwencjonalną, a w dodatku bardzo dobrze przygotowaną od strony merytorycznej i technicznej multimedialną gawędę zaproponował w Szkole Języka Polskiego im. Jana Pawła II w Bostonie gość z polskiego Instytutu Pamięci Narodowej – doktor Tomasz Ginter, historyk, grafik i współtwórca gier historyczno-strategicznych, opowiadających o wydarzeniach z dziejów Polski. Pan Tomasz gościł u nas na zaproszenie m.in. „Białego Orła” i poprowadził spotkanie z uczniami i nauczycielami klas V-VIII, podczas którego opowiadał niesamowitą historię polskich i amerykańskich pilotów, którzy brali udział w wojnie polsko-bolszewickiej, bitwie o Anglię oraz walkach Amerykanów z Japonią w czasie II wojny światowej. Przy okazji zaprezentował dzieciom gry planszowe i karciane, m.in. te tworzące lotniczą trylogię o słynnym Dywizjonie 303 i te opowiadające o najnowszej historii Polski.
Najbardziej nieoczekiwanym fragmentem opowieści o znanym m.in. z książki polskiego dziennikarza w Wielkiej Brytanii Arkadego Fiedlera „Dywizjonie 303” (doktor Ginter: „Czyta się to lepiej niż Harry’ego Pottera a w dodatku to historia od początku do końca prawdziwa!”) nie był jednak chyba ten, w którym do akcji wkroczyli amerykańscy wolontariusze Merian C. Cooper oraz Cedric Fauntleroy, walczący najpierw w Polskich Siłach Powietrznych w 7. eskadrze znanej pod nazwą „Szwadron Kościuszki”, ale ten, w którym pułkownik Merian Cooper z „Dywizjonu 303” pojawia się również… na planie filmowym „King Konga”! Anonimowo i oczywiście jako pilot myśliwca, choć jednocześnie jest też pomysłodawcą, reżyserem, scenarzystą i producentem tego kasowego hollywoodzkiego filmu z 1933 r. o wielkiej małpie atakującej Nowy Jork. Takie były korzenie patriotyzmu w Hollywood!
Do mnie przemówił szczególnie detal o interesującym amerykańskim pochodzeniu jednego z najlepszych polskich tłumaczy literatury anglojęzycznej, Macieja Słomczyńskiego (który przetłumaczył na polski m.in. komplet dzieł Szekspira oraz „Alicję w Krainie Czarów”). Co uwieczniono poniekąd w zaginionym i nieodnalezionym do dziś przedwojennym polskim filmie, superprodukcji w stylu Jamesa Bonda „Gwiaździsta eskadra” – o amerykańskich pilotach walczących pod polską flagą właśnie.
Pan Tomasz Ginter opowiadał w Bostonie m.in. o tym, jak Amerykanie stworzyli charakterystyczne logo słynnej polskiej jednostki, do służby w której zgłosili się jako ochotnicy, motywowani wdzięcznością za udział Polski w wyzwalaniu Stanów Zjednoczonych:
– Kiedy już przejechali pół Europy i skierowani zostali do Lwowa, do 7. eskadry, gdzie uczyli się latać i troszeczkę języka polskiego, zorientowali się, że ich jednostka nie ma loga. Siedzieli sobie we lwowskim hotelu George i jeden z nich zaczął coś rysować na odwrocie karty dań… bo doszli do wniosku, że trzeba swoją amerykańskość zaznaczyć. A czy może być coś bardziej amerykańskiego niż paski i gwiazdy? Pamiętali jednak także, co opowiadał im Merian Cooper o długu honorowym, jaki mieli wobec Polaków walczących o niepodległość ich kraju. Uznali, że to także trzeba jakoś zaznaczyć. Oprócz Pułaskiego był jeszcze jeden Polak, który walczył w obronie Ameryki – niejaki Tadeusz Kościuszko. Słyszeli już o tym, czego dokonał w Polsce – a jeśli kosynierzy krakowscy, to przecież nic bardziej krakowskiego od kosy i czapki z pawim piórem. Tak w październiku 1919 r. powstało godło 7. eskadry myśliwskiej, której piloci uczestniczyli wraz z ukraińskimi wojskami m.in. w ofensywie na Ukrainę. (…) Na Cmentarzu Orląt Polskich we Lwowie jest pomnik skrzydlatego pilota z tarczą – jest to właśnie pomnik amerykańskich pilotów, którzy walczyli o niepodległą Polskę.
Po odejściu Amerykanów 7. eskadrę przemianowano na 111. eskadrę myśliwską – była to najważniejsza polska jednostka sił powietrznych i marzenie każdego pilota. Z czterema innymi została skierowana do powietrznej obrony Warszawy, a potem – przemianowana na dywizjon 303 – brała udział w bitwie o Anglię. Opowieść toczy się dalej… losy pułkownika Coopera i polskiego dowódcy dywizjonu 303 krzyżują się niejako ponownie w latach 40., za sprawą Latających Tygrysów… ale to już kolejna historia, jedna z licznych, które znalazły się w wielowątkowej opowieści pana Gintera i których nie będę zdradzać, bo może ktoś będzie miał okazję posłuchać ich „na żywo”.
W spotkaniu brali także udział uczniowie i nauczyciele z polskiej szkoły z Salem. Pan Tomasz podarował w imieniu IPN obu szkołom komplet gier poświęconych historii Polski.
Tekst i zdjęcia: Lidia Russell