zachecanie.do.naukiPamiętają Państwo Matkę-Tygrysicę, czyli pisarkę Amy Chua, która kilka lat temu zatrzęsła Ameryką powodując niebotyczne rozpęknięcia na powierzchni jej mentalnej skorupy? Przez te rozpękliny wydobyło się na powierzchnię mnóstwo złości, lęków i uprzedzeń, a kraj stanął niemal na krawędzi psychologicznej wojny domowej o to, czy amerykańscy rodzice są najlepsi, czy najgorsi na świecie i czy wychowują najlepsze czy najgorsze dzieci.

Matka-Tygrysica identyfikująca się z edukacyjnymi wartościami Azji proklamowała Amerykę krajem słabeuszy
i tanich wymówek, i przeciwstawiła tej patologii „jedyną słuszną” metodę wychowywania w dzisiejszym globalnym, bezwzględnym świecie – rodzicielstwo oparte na żelaznym kodeksie wymagań i oczekiwań, przy równie żelaznej konsekwencji ich egzekucji z surowymi karami jako rejkojmią tego miecza. Obrazek córki Chua, której matka odmówiła posiłku i zakazała wstawać od pianina dopóki dziecko nie zagra bezbłędnie ćwiczonego fragmentu (zajęło to dziecku bite kilka godzin) lub któremu zabiera się na zawsze ukochaną zabawkę za niesubordynację związaną z pracą domową, wrył się w amerykańską świadomość jako symbol wszystkiego tego, czym Ameryka być nie chce. W Ameryce jest wolność uber alles, miłość uber alles i żadnej przemocy, nigdy, nigdzie, za nic, uber alles!

Matka-Tygrysica, co z różnych przyczyn nie było już przez publiczną opinię komentowane tak szeroko, nie ograniczyła się w swoim hymnie jedynie do promocji swego wychowawczego stylu. Zadała mnóstwo pytań
o idee wychowania i edukacji pokutujące w amerykańskiej kulturze. Przy niektórych zaopiniowała, że – sorry, kochani Jankesi, ale to właśnie misie, które kochacie najbardziej i najmocniej tulicie do piersi są bezpośrednio odpowiedzialne za trwający już od kilkudziesięciu lat „kryzys w edukacji”. Córki Amy Chua, bez misiów do tulenia, za to z poprzeczkami edukacyjnymi przed oczami wiszącymi bardzo wysoko i ze świadomością, że „niech się wali, niech pali, nie ma zmiłuj!” już w młodym wieku sięgnęły po laury, jakich większość amerykańskich rodziców nie widzi nawet w najskrytszych marzeniach. Z ocen w szkole wyłącznie celujące, do tego krajowa liga tenisowa i koncertowy fortepianowe w Carnegie Hall – wszystko przed ukończeniem liceum. Po liceum uniwersytety ligii bluszczowej o każdą z nich biły się tak samo mocno, jak ich matka biła się z „typową amerykańską szkołą tak przyjazną dziecku, że aż chce się rzygać”.

Ukrywałam to przed samą sobą i nie wieściłam w kręgach nawet najbliższych znajomych, ale z mnóstwem obserwacji Amy Chua zgadzałam się z całego serca. Kim więc byłam? Kim jestem?

Nie Matką-Tygrysicą, to pewne. Puszczam córki na sleepovery do koleżanek i nie sądzę, że kiedykolwiek byłoby mnie stać na wyrzucenie dziecka boso na śnieg i mróz za to, że zamiast odrabiać lekcje po kryjomu rysowało sobie na kartce okręciki. Jeśli by okazało się, że nad tą kartką w ogóle śpi, przeniosłabym do łóżka. Przemęczenie u dzieci traktuję tak poważnie jak chorobę.

Z drugiej jednak strony zdarzyło mi się przecież (dwa razy!) wystawić Starszą za drzwi, gdy w czasie jakiejś nastolatkowo-rodzicielskiej awantury przegrzał jej się światopogląd i zaczęła fechtować argumentami, których potem mogłaby się mocno wstydzić. Wierzę, że czasem najlepszą metodą na dyskusję jest ostudzić przed nią głowy. Jeden z tych dwóch razów wydarzył się w czasie deszczu w środku listopada i choć ganek jest zadaszony, dziecko siedziało z gołymi stopami (odmowa obucia się była jej własną decyzją) na mokrej i zimnej posadzce. Wspominamy to wydarzenie do dziś, co ciekawe, o ile w mojej głowie jego postać pozostaje niezmieniona, o tyle u Starszej ewoluuje w nowe formy. Powiedziała niedawno, że ta kara była przejawem mojej konsekwencji, bo przecież zawsze ją ostrzegałam, że w pewnych sytuacjach nie będę z nią prowadzić rozmów.

Kontynuując temat konsekwencji i oczekiwań nie pozwoliłam Młodszej rozpocząć drugiego semestru w 3-ciej klasie bez wykutej na blachę tabliczki mnożenia. Skoro usłyszała od nauczyciela na początku roku, że taki jest termin, to nie ma zmiłuj! Znalazłyśmy na tę naukę czas, zrobiłyśmy jej specjalne miejsce w codziennym grafiku. Argument Młodszej, że okazała się jedną z pierwszych w klasie, która mnożyła w głowie i że w połowie 4-tej klasy wciąż są dzieci, które tabliczki nie umieją, więc, cytuję: „po co mnie, mamo, tak pchałaś?” nie rusza mnie
w żaden sposób. Termin to termin.

Więc jednak tygrysica? A jednak … chyba wciąż nie, skoro przyczyny miłościwie nam panującego „kryzysu
w edukacji” widzę nie, jak Amy Chua, przede wszystkim w „miękkości” amerykańskich rodziców, lecz jeszcze czymś innym. Widzę je w modelu systemowego przyzwalania na zjawiska, które w szkole miejsca mieć nie powinny (wspomnijmy tutaj np. praktykę dawania uczniowi szansy na poprawianie klasówki w nieskończoność)
i gloryfikację innych, których ze szkołą w ogóle nie powinny się łączyć (tu daleko szukać nie trzeba – pomyślmy o tym, jak sportowcy z POZASZKOLNYCH lig rutynowo zwalniani są z normalnego trybu odrabiania lekcji, bo NIE MAJĄ NA TO CZASU! – SIC!).

Cdn.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Tajemnice mózgu u dwujęzycznej osoby” (część 2)
Następny artykuł“Rozmawiać po polsku, nie znaczy lekceważyć innych!”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj