Do granicy dotarłem godzinę przed jej zamknięciem. Wpadłem w wir przesiadek, przerzutek, przetasowań jakich doświadczają na co dzień autochtoni, a co było dla mnie za to kolejnym źródłem ciekawych obserwacji.
I tak z Masvingo, gdzie wspomniany rastaman mnie wyrzucił, darmowy transfer udostępnił mi taksówkarz, który stwierdził, że plecak mam za duży na włóczenie się piechotą.

Bus, w który wsiadłem w połowie drogi wyglądał jak stara więźniarka z amerykańskich filmów pomalowana na pomarańczowy kolor. Nie muszę dodawać, że był to pojazd jak zwykle towarowo – osobowy. Więźniarka po drodze „zdechła” dwa razy na kilka godzin w ciągu których udowodniona została Heideggerowska teoria psychologii zbiorowej. Jak jeden mąż z całym cyrkiem siedziałem w rowie gapiąc się na zmagania kierowcy
z jakimiś kablami pod autobusem i dymiącym silnikiem wewnątrz.

Po dotarciu do miejscowości Mutare zostałem (dosłownie) wepchnięty do jakiejś osobówki wypchanej już sześcioma osobami i po pół godzinie znalazłem się na granicy. Tu po małych komplikacjach z wizą w szpony dopadł mnie lokalny „secret service”, którego rozdrażniłem całkowitym zignorowaniem, jako, że wyglądał jak cinkciarz sprzed pewexu z czasów jednej z pierwszych afer po upadku komunizmu. Więc kiedy machnął jakimś ID stwierdziłem, że „fake” i poszedłem dalej. Niestety, okazał się originalny… No i zaczęło się: czy mam kość słoniową, dlaczego sam, a dlaczego nie z żona? Kiedy powiedziałem, ze takowej nie mam – to dlaczego nie, mając już według paszportu – o boże – trzydzieści sześć lat! Więc już coś nie tak ze mną! Sytuację udało mi się rozładować szowinistyczną puentą, że gdybym żonę miał, to by mnie tu zapewne nie było. No tak – zaśmiał się, poklepał po plecach i „powitał w Mozambiku”.



Stąd miałem siły i techniczne możliwości dotargać się jedynie do pierwszej mieściny o nazwie Chimoio.
Okazało się, że do Vilankulo można jechać tylko dalekobieżnym autokarem, który jedzie do Maputo o 4.30 rano
i chociaż to połowa trasy bilet kosztuje jak do Maputo. Zatem wybrałem wyjście alternatywne (patrz: tańsze) w postaci dojechania do dużego węzła komunikacyjnego w Imchope, które to nawet nie jest wioską. To po prostu miejsce przecinania się dwóch głównych traktów drogowych, przy których znaleźć można przydrożnych handlarzy i transport w pożądanym kierunku.

Tak więc dnia następnego w okolicach 8 rano dojechałem we wspomniane miejsce. Ktoś wskazał mi pobocze gdzie może zatrzyma się autobus, jeśli w ogóle będzie. Zakupiłem hit śniadaniowy w postaci dwóch gotowanych jajek i bułki od przydrożnego handlarza, rozłożyłem plecak i siebie na poboczu drogi wiedziony mottem, które wielokrotnie słyszałem już od mieszkanców „My friend, take your time…African time”…

Szczęście mnie nie opuściło, bo autobus pojawił się po godzinie. Wsiadłem do Vilankulo, ale jako, że docelowo jechał ok. 300 km dalej do Maxixe więc zmieniłem zdanie i zakupiłem bilet do końca. Jeszcze nie wiedziałem,
co tam jest, ale to był jedyny sposób, żeby się dowiedzieć. W ciągu 7 godzin jazdy skład autobusu stał się jedną wielką rodziną. Zostałem nakarmiony kolejną artylerią jajek, bananów, ziemniaków i innych cudowności.
Do tego obtańcowany przez wesołe mamas w rytm brazylijskich melodii karnawałowych, bo muzyka huczała bez przerwy w trakcie jazdy.

Tu tez spotkałem pierwszego od wielu dni „białasa” – Nico. Argentyńczyk o korzeniach Ukraińskich.
Kryzys w branży budowlanej chyba objawia się włóczeniem, bo okazało się, że Nico jest też architektem.
Nico wysiadł w Vilankulo, natomiast ja po kolejnych 4 godzinach dotarłem do Maxixe.
Było już po 20-stej, a chciałem złapać prom do Inhambane – kolonialnego portugalskiego miasteczka o urokliwej architekturze, o którym mi trochę opowiedzieli pasażerowie. Tak więc po dotarciu, kierowany poradami wysiadających, z których każdy czuł się zobowiązany jak najlepiej pomóc już „członkowi autobusowej rodziny”, wskoczyłem na prom i dopłynąłem. Zatrzymałem się w Pensjonacie Pachica – starym domu nad brzegiem Oceanu Indyjskiego.

Inhambane to miasteczko niezwykle leniwe i powolne. Zupełnie nieregularny układ ulic sprzyja szybkiemu zgubieniu, co akurat jest jednym z jego atutów, bo rozmiary miasteczka rzeczywiście powodują, że po max 15 minutach włóczenia trafia się w miejsce, w którym się już było. Tak więc całą sobotę spędziłem bądź to na lokalnym markecie, obżerając się różnymi owocami, bądź snując się ze swoim cieniem po uliczkach.
A kiedy to mnie męczyło, siedziałem na nabrzeżu oglądając przechadzające się po mieliźnie flamingi.

W dzisiejszy poranek wstąpiłem do kościoła, a że akurat zaczynała się msza, tak więc zostałem.
Brak znajomości portugalskiego akurat w niczym nie przeszkadzał. Sama celebracja jest trochę inna i chorały bardziej jakby radosne, z mocnym wpływem miejscowych rytmów. W trakcie mszy przez kościół przemaszerowała para z chlebem, a tak zwaną „tacę” składa się podchodząc do kosza przy ołtarzu.
Na znak pokoju podeszło do mnie co najmniej dwadzieścia osób ściskając serdecznie rękę, co przyznaje bez bicia, było mocno wzruszające.

I tak, w okolicy południa wsiadłem w „chapas” do Tofo – małego miasteczka nad oceanem. Przede mną tylko piasek, kipiące bałwany na oceanie i niebo. Chyba tu zakotwiczę na jakiś czas…

Tekst i zdjęcia: Miron Przybysz














Poprzedni artykuł„Musisz podejmować decyzje, bo jesteś imigrantką!”
Następny artykułBabcia Bożenka: „I że cię nigdy nie opuszczę…”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj