Żeby nie było tak pięknie – piechotą dotarłem do Zimbabwe. Penetrując Wodospady Wiktorii od tej strony wdepnąłem w stado szwędających się guzców – była chwila konsternacji, ale obyło się bez konfrontacji.
Potem żeby podbić poziom adrenaliny, zaatakowało mnie stado małp i to ostro, bo zaczęły się na mnie rzucać
i podgruzać nogi. Bóg jeden wie, czy to instynkt przodków o których pisał Darwin, czy temperament Tarzana, ale w myśl zasady, że najlepszą metodą jest atak wyszczerzyłem zęby, zaryczałem i… człowiek znowu zwyciężył 🙂

Na zakończenie, po drodze krążenie przyśpieszyła mi jakaś setka ulicznych nagabywaczy propozycji kupna starych banknotów Zimbabwe za dolara, lub dosłownie „za koszulkę lub majtki”. Słowa: „nie, dzięki”, niestety nie działają.

Przynajmniej mekka, do której trafiłem, rekompensuje przeżycia. Klimat iście hipisowski…dosłownie.

Idziemy tak sobie z Silvią ścieżką piasku z Vic Falls, przez most żelazny aż do granicy na Zambezi – ja z plecakiem, ona z pełnymi butów torbami. Czasami wymieniamy się jakimiś krótkimi zdaniami, jakimi można się uraczyć w ciągu godziny, a czasami po prostu tylko się do siebie uśmiechamy. Idziemy tak obok siebie od godziny, jak para starych znajomych ze szkoły, którzy zupełnie bez skrępowania milczą …w swojej obecności.

Poznaliśmy się na targowej drodze, skąd odjeżdżają minibusy. Ona czasami czeka na mnie, ja na nią.
Silvia dwa razy w tygodniu przekracza granice z Zimbabwe, gdzie sprzedaje buty w Vic Falls. Stuka od drzwi do drzwi. W ciągu tygodnia sprzedaje średnio 3-5 par po 8 dolarów. W taki sposób zarabia. Ma 27 lat, męża i trójkę dzieci, a w oczach jakiś magnetyczny, przyciągający spokój, którego jej zazdroszczę.

Na granicy celnik przegląda paszport. Pyta z poważną miną, jaką wizę potrzebuję: jednokrotną, dwukrotną? Turystyczną, biznesową? Uzupełnia resztę formularza, inkasuje 30 USD i nadal z tym samym kamiennym wyrazem twarzy kontynuuje:
– Jeszcze jedno pytanie i będziesz mógł przejść. Kto jest bramkarzem Arsenału?
(…)



Wszystko zaczęło się od tych małp i wszystko przez te małpy, a raczej adrenaliny, jaką wysączyły z pokładów mego organizmu, albo weń zębiskami swoimi wtoczyły.

Rafting uznałem za strzykawkę o odpowiedniej objętości. Za dwadzieścia lat mógłbym to zrobić tylko zakładając spektakularne zejście z tego padołu, zatem teraz albo nigdy!

Nie myliłem się. Takiej injekcji adrenaliny nie doznałem z pewnością od czasów porodu. Matka Zambezi dała mi klapsa w uskoku nr 21, zwanym wymownie „Oblivion”. Skarciła jak niegrzeczne dziecię i nakazała zapamiętać jedno:
It’ the first day of the rest of your life.







Miron Przybysz
Fot. Miron Przybysz

Poprzedni artykuł„Bezbolesny polski”
Następny artykuł„Tego mi brakuje!”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj