941776_318299004968576_1994849129_n

Przywitał mnie Warszawski deszcz i zgarbione maki moknące wzdłuż torów…Szaro – bura w tej chwili Polska kraina, którą miałem opuścić za kilka godzin żegnała mnie deszczowymi smugami na szybach, mnogością nieregularnych szlaków, które przypominały mi teksture skóry w dużym powiększeniu. Wyskakując ze stalowego kadłuba samolotu jak płód w nowy nieznany świat wskoczę w chaos innego, nieznanego dotąd…Chłonąc, wsysać, kąpać się w każdej świetlnej fali, która spenetruje moje oczy wstrzykując w nie narkotyk nieznanego.

….

Zawsze lubiłem lotniska. A precyzyjniej hale odlotów. Czuje się tam jak nieskończenie mała cząstka elementarna w skali Wszechświata w hubie łączącym arterie jednego atomu jakim w tej całej nieskończoności jest nasza planeta. Siedzę pod ścianą i obserwuję ludzkie elektrony, które nagle pojawiły się w jednym punkcie, przybywając z najodleglejszych stron, o czym świadczy chociażby różnorodność strojów i języków. Pojawiają się na chwilę, by zaraz zniknąć gdzieś w tych arteriach jak ja. Kim są? Dokąd zmierzają? Czy są szczęśliwi? Tego nigdy się nie dowiem tak, jak oni nie dowiedzą się niczego o mnie. Połączy nas może sekunda spojrzenia, która zaraz potem spłonie przeszłością.

….

Kiedy rok temu wróciłem z Afryki, przypomniał mi się fragment z „On The Road” Kerouaca o fascynacji szaleńcami ogarniętym szałem życia. O pogoni za takimi ludźmi pełnymi optymizmu, a nie pogrążonych
w wyimaginowanych problemach.

I chociaż też próbuję za takimi się uganiać, to czasami taka pogoń zamienia się w ucieczkę.
Uciekam przed głupcami, którzy mają jedyną słuszną receptę na życie. Uciekam od malkontentów, których dusi własny cień, ludzi bez honoru i szacunku. Od religijnych fundamentalistów i tych, którzy ślepo wierzą tylko
w swoją rację.

Uciekam…bo wierzę, że każdy jest inny i każdy ma prawo do popełniania własnych błędów. Boję się pesymistów, dla których nawet tęcza malowana jest w skali szarości, a żart staje się zniewagą…Uciekam w obcy świat, gdzie otaczają mnie obcy ludzie, którym muszę i chcę ufać nic o nich nie wiedząc.

….

Jogjakarta w której wypluł mnie samolot po jednonodniowym postoju w Singapurze przywitała mnie gorącym
i wilgotnym policzkiem. Żar. Wreszcie jakieś ślady chaosu który lubię. Stalowa Wola to miasto rowerów, jak mawiają, ale Yoga to zdecydowanie miasto skuterów. Są wszędzie, w każdej postaci. Jadą, stoją, leżą i tylko czekać, aż zaczną fruwać. Czynią specyficzny krajobraz wraz z toczacymi się po drogach rikszami, samochodami i dorożkami…no, czymś na podobieństwo dorożek. Tworzą ruchomy labirynt trudny do przebycia dla pieszego. Jedyną metodą nieraz jest po prostu wejście między tą ruchomą plątaninę i kroczenie przed siebie z wiarą, że dojdziemy na drugą stronę. Czy to w tym czy już w innym wymiarze.

Zapach dymu ulatującego z przydrożnych „smażalni wszystkiego”, przypraw i bóg wie jeszcze czego zmieszany jest z wonią spalin. Czuję się jak geolog poruszający się po przekroju zapachowym miasta. Nie sprawiłem sobie maski, ale chyba wielu autochtonom zapachy te przeszkadzają, bo kroczą sterylnie jak po sali operacyjnej miasta, które tętni życiem zamiast umierać. Gdzieniegdzie znudzeni, śpiący w rikszach „przewoźnicy” lub wciśnięci w kartony i minimalnie zacienione przestrzenie sprzedawcy, którzy ożywiają się tylko widząc przechodzącego białasa. Krocze więc, a że kroczenie w tej orientalnej zupie miasta w słońcu samo w sobie jest wyzwaniem, nie zawieszam wzroku nigdzie dłużej. Nie chcę prowokować. Dzisiaj chcę tylko oglądać, nie wchodzić w interakcje. Nucę sobie pod nosem słowa Głupiego Jasia Kaczmarskiego: Lecz nie zważaj na uroki, nie oglądaj się na boki, bo Cię wtedy nie ocali nikt…

935230_317362875062189_1577949717_n

295654_320922071372936_1299000635_n

Zapada powoli zmrok. Wcinam w przydrożnym barze kutaka na ostro z makaronem, kiedy zaczyna padać deszcz. Z głośników sączy się jakiś mantrowy, fleciarsko – bębenkowy trans, w rytm którego macham pałeczkami. A sporo mam do wmachania, bo serwujący chyba zamienił „zamiast” na spójnik „i”. Tak więc mam już w brzuchu talerz ryżu, który ubijam talerzem makaronu. Ale że podjeść sobie lubię tym bardziej w tak egzotycznych okolicznościach, to wcinam uśmiechając się radośnie sugerując obsłudze, że przeżywam smakowe katharsis.

I tak mienią mi się w latarnianych światełkach i mokrej od deszczu ulicy bose dzieciaki nakryte reklamowkami bądź rikszarze w słomkowych kapeluszach w kształcie ostrosłupa. Z deszczu wyłania się pieśń muezina…

Do hostelu, w którym się zatrzymałem, zaciągnął mnie stojący przy drodze chłopak. Szedłem do innego, ale nie doszedłem. Zresztą, co za różnica – dach nad głową wystarczy.

Za 6 „Funtów Sztyrlingów” dostałem pokoik z klopem a la Azja czyli do pozycji na Małysza, wiatrak nad łóżkiem
i stolik. Do tego pokoik w labiryncie uliczek na szerokość 1,5 m którymi szliśmy jak w minotaurowym labiryncie przez bite 10 minut. Jezu, jak ja stąd wyjdę. Gdzie znajdę swoją Ariadnę?…Ale jestem wśród mieszkańców, jak zwykły mieszkaniec, a nie jaki maharadża w pięciogwiazdkowym hotelu.

Obok w otwartych na siebie domach widać kobietę prasującą świeżo wysuszone pranie, dzieciaki ganiają kury
a obok starsza kobieta wylewa pomyje. Ot, takie sobie codzienne życie Yogjakarty, którego czastką na chwilę udało mi się stać. Dotarliśmy do miejsca bez adresu chyba.

Po kilku minutach rozmowy o tym, gdzie chcę jechać i co zobaczyć, dowiaduję się o dwóch Polkach mieszkających obok. Góra z górą się nie zejdzie, jak mawiają…

Tak więc jutro z samego rana wyruszamy wszyscy razem do Borobudur i Prambanan, buddyjskiego
i hinduskiego kompleksu świątyń na Jawie.

Tekst i zdjęcia: Miron Przybysz

968869_320434641421679_2115730032_n

Wioski u podnóża krateru Bromo
Wioski u podnóża krateru Bromo


995332_320922184706258_634372691_n

Poprzedni artykułEdukacja dzieci dwujęzycznych. Część druga: zalecenia ekspertów. 
Następny artykułMarta Wojtas: “Nauczyciel z powołania, z przypadku czy z konieczności?”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj