983813_320435018088308_841780811_n

Dopadł mnie jakiś organizacyjny letarg. Czytam LP, poznaję z opisu te wszystkie miejsca godne zobaczenia
z których coś muszę wybrać, bo miesiąca nie starczyłoby na samą okolice Yogjakarty. Ale czuję jakąś decyzyjną niemoc. Odwiedziłem dworzec kolejowy, autobusowy plac, odwiedziłem mini biuro turystyczne w moim labiryncie. Nie wiem, czy wspiąć się na wulkan Bromo, czy dotrzeć do krateru Ijen z bulgoczącym turkusowym jeziorem
i wciąż działającą kopalnią siarki. A może jeszcze zostać tutaj… Po chwili zarzucam moje dylematy i idę spać. Podejmę decyzję kiedy wstanę, a jak nie wstanę, to zostanę.

Oczywiście wstałem wcześnie rano zbudzony zegarem, ale na szczęście tym biologicznym. Cały dzień przede mną, więc spakowałem plecak i ruszyłem… Jeszcze nie wiedziałem gdzie, ale obrałem azymut na plac autobusowy i złapanie czegoś co pojedzie pierwsze w kierunku jednego z miejsc, które chciałem odwiedzić.
I jak to zwykle bywa w moim życiu, znowu nie dotarłem do celu.

Po drodze zaczepił spoconego porannym słońcem gringo, czyli mnie, gość pakujący plecaki do busa.
– Mr, where are you going?
– Yyyy…nie wiem jeszcze, ale chyba do Parku Bromo – Tengger.
– Mr! It’s your lucky day! Mam jedno wolne miejsce, bo jeden z zabukowanych pasażerów zrezygnował!

Po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że jest przewoźnikiem z biura, więc wiezie siedmiu „włóczęgów” z Europy
i Ameryki. Nie jest to zatem transport dla lokalesów i interakcji z autochtonami nie zażyję, ale skoro los tak chciał,
to nie dyskutuję, bo los to jedyna rzecz jakiej się w pełni poddaję w takich sytuacjach. Za ok. 25 dolarów amerykańskich będę dowieziony do Parku, co zajmuje, bagatela, jedenaście godzin, przenocowany, pozachwycam się formowanymi przez tysiąclecia piroklastyczną masą, pięknymi wulkanicznymi piersiami oraz dowieziony dnia następnego do Surabaya, skąd zamierzam dotrzeć, bądź to drogą morską bądź powietrzną na Sulawesi…

Na własną rękę pewnie byłoby dwa razy taniej i pewnie bardziej przygodowo…ale los wyraźnie wyszeptał mi do ucha: „Podaruj sobie odrobinę luksusu”.
(…)

1303_320435828088227_1226389843_n

984185_320434901421653_1724357477_n

Opuściliśmy miasteczkowo – zurbanizowane tereny nagle, niczym odrzutowiec dziurawiący pierzastą chmurę. Chaos, ciężkie powietrze i kurz, do tego orkiestra tej awangardowej opery klaksonów. I taką oto chmurę przez którą brnęliśmy nagle przebiła cisza… Nie było już miasta a jedynie ocean. Falujący ocean ryżu z prawej i z lewej, na którego gładkiej tafli unosiły się gdzieniegdzie dryfujące kępki palm. Miejscami niczym małe statki wystawały pokryte czerwoną dachówką ażurowe szopy, schrony dla nurkujących w tych zielonych wodach marynarzy, których słomkowe kapelusze od czasu do czasu wychylały się nad powierzchnię. A my płynęliśmy środkiem tego niezwykłego oceanu…

Chyba wybiła czternasta, bo z nieba nagle runęła ściana wody. Odkąd tu jestem, codziennie o tej porze niebo daje w taki sposób sygnał do zsynchronizowania zegarów. Ścianą deszczu. Nie było kropel, była wielka pionowa tafla wody ciągnąca się jak sukno.

Zielony ocean z lewej i z prawej falował jeszcze intensywniej i groźniej odbijając w swej powierzchni płynące nad nim sine chmury. Rozbryzgi wody spod podskakujących kół były jak gładkie ostrza do wyrębu lasu. Po około 15 minutach, tak, jak wpłynęliśmy na tą scenę przez jedną kurtynę, tak samo z niej wypłynęliśmy. Powietrze było rześkie i pachnące świeżością. Światło ostrzejsze, bo odbijane w lustrzanej powierzchni. Kurz i brud spłynęły rynsztokiem pozostawiając ziemię oczyszczoną niczym burzą po biblijnym ukrzyżowaniu.
(…)

968869_320434641421679_2115730032_n

389242_320434821421661_212645310_n

Na miejsce dotarliśmy nie po planowych jedenastu godzinach a po czternastu, bo w pewnym momencie nasz wehikuł prychnął, syknął i zdechł, dając nam czas na rozrzucenie zwłok i gapienie się w niebo, tudzież lekturę gdzieś pośród zielonych przydrożnych „pastwisk”.

Tym samym musiałem dokonać modyfikacji planu na jutrzejszy wschód słońca na wulkanie z powodu perspektywy trzech godzin snu tylko. Tak więc zrezygnowałem z pobudki za kilka godzin i grupowej wycieczki samochodowej, na rzecz samotnego powłóczenia przez zatopione w chmurach wioski i dotarcie do krateru pieszo.

Po wieczornych oblucjach zasypialiśmy w dwójkę sącząc piwo – ja i Malezyjczyk z którym dzieliłem pokój.
Po takim dniu sen zawładnął szybko lecz łagodnie naszymi głowami, kiedy to dyskutowaliśmy leniwie o tym, o czym najlepiej wyraził się J. Himilsbach: „Ilu fajnych facetów zmarnowało się przez te baby”…

Tekst i zdjęcia: Miron Przybysz

5668_320434928088317_1713282534_n

9354_320435094754967_1348881526_n

969395_320435491421594_1214363772_n

970849_320435211421622_1898131306_n

Poprzedni artykułKomiks akcji „Naszym domu mówimy po polsku” autorstwa Damiana Szczepary
Następny artykuł„Kto się mną zaopiekuje?”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj