Droga do krateru Bromo snuła się wąskimi zawijasami wciąż pod górę i to tak, że przysiadałem na poboczu.
Było to o tyle śmieszne dla lokalesów, że wzdłuż tej stromej drogi stały najzwyklejsze domostwa pomiędzy którymi mieszkańcy od dzieciaka po staruszka przemieszczali sie normalnie od lat, pewnie po kilka razy dziennie bez specjalnego wysiłku. Przyniosłem wstyd białasom, bo mnie obśmiała nawet babuszka skopująca grządki. Dla dodania krzepy zerwała i wręczyła mi bukiet cebuli, którą właśnie skopywała motyką. Strzeliliśmy cebulowego bruderszafta, pogadaliśmy nieistniejącym językiem migowo fonetycznym przez jakieś dziesięć minut i powłóczyłem dalej.
Miejscowa cebula daje kopa bo dotarłem po godzinie bez przystanku do rozległej sinobrązowej piaszczystej przełęczy, na której w oddali majaczyły dwa wzgórza. Jedno kompletne, a drugie ścięte skośnie wybuchem – Bromo. Na tej jałowej płaszczyźnie dostrzec można było sporadycznie ruchome smugi kurzu pozostawione przez skutery dowożące turistas. Szedłem tym pustkowiem z niemałą radością, specjalnie kurząc buciorami. Czułem się jak Mad Max. Krajobraz był po prostu nieziemski.
Zboczyłem specjalnie ze szlaku oznaczonego wyraźnie betonowymi słupami, żeby nie mijać przejeżdżających czasami konnych bądź skuterowych przewoźników. Słuch w tym wieku też mi zaczął szwankować, bo w pewnej chwili z oddali zauważyłem biegnącego dzieciaka, który krzyczał jak mi się wydawało: „Moto!!” Za nim dwóch innych to samo, więc już nieco wkurzony, że przerwali mi tą bezludną sielankę odkrzyknąłem:”NO MOTO!!!”
E tam, biegną dalej, psia Twoja mać. No i się okazało za chwilę, że nie „moto” tylko „foto”…
Dobiegło jeszcze dwóch i tak przez bite dziesięć minut pstrykali ze mną zdjęcia w przeróżnych kombinacjach osobowych i układowych. Raz jeden zakladał okulary a la Cobra, potem drugi… zostałem obfotogarfowany jak jakaś anomalia gatunkowa, która się na tym Księżycu pojawiła. W końcu rzuciłem: „50 thousand Rupii”
i wyciągnąłem rękę. Najpierw zbaranieli, ale zaraz się uśmiechnąłem. Wyściskali mi rękę dziękując ze skrajnie szczerą wdzięcznością, a ja poszedłem sobie dalej.
Z krateru widok niesamowity. Piaszczyste pagórki z jednej strony, obok foremny ostrosłup drugiego szczytu porośniętego zielenią, a w oddali te kurzowe smugi. Niestety, nie cieszyłem się długo tym kosmicznym widokiem, bo nawdychałem się siarkowych obłoków jakimi zionął wciąż aktywny krater, a do tego znowu zacząłem być popularną maskotką fotograficzną miejscowych wycieczek. Sajonara i czmychnąłem bokiem jakimś wyschniętym korytem rzecznym tak, żeby nikt mnie nie widział.
Po drodze, jako że dystans okazał się niemalże trzygodzinny, a nie jednogodzinny jak mnie zapewniano, złapałem samotnego dziadka na skuterze i zawiózł mnie pod moj hostel. Stąd zamierzałem ruszyć dalej do Probolingo i dalej do Surabaya.
(…)
Był ocean ryżu więc zanim rzuci mi się na głowę kolejny ciek wodny, skupię sie na rzece świateł…I nie tylko.
O technice jazdy już nie będę się rozpisywał, bo taka komunikacyjną ekwilibrystykę widziałem tylko w finalnej bitwie Gwiezdnych wojen. Tego, co dzieje się na drogach w Surabaya nie ogarnałby swą mocą nawet Anakin Skywalker.
Dotarłem do tego chaotycznego wielkiego miasta po zmroku. Po wyjściu wybrałem sobie jak panienka w randce w ciemno jednogę szczęśliwego dziadka, który w gronie taksimanów czekał jak wszyscy na swój złoty strzał.
Był przystojny, choć bezzębny i poczciwie patrzyło mu z oczu…No dobra, wziąłem go bo był najmniej nachalny w tej kupie krzykaczy. Jeśli chodzi o transport to już na wstępie musiałem mu pomóc „odgruzować” jego maszynę zastawioną innymi maszynami. Przepchaliśmy więc dwa puste inne samochody jakie stały przed nim na boki. Potem to była dla mnie podróż jak jakimś światłowodem…e tam, jak podróż wśród tysięcy splatanych światłowodów.
Światła się snuły, migały, mieniły milionami barw. Upstrzone były do tego dźwiękami klaksonów i …rzeką spalin, których białe fale były widocznie wyraźnie w świetle reflektorów. W tym wybuchu supernowej widziałem czteroosobowe rodziny na skuterach, dzieci, niemowlęta, rowerzystów, pieszych, ciężarówki, osobówki
i robaczki świętojańskie…chociaż te to już miałem w oczach. Krakowski smog, który sieje takie spustoszenie
w psychikach mieszkańców Krakowa jest przy tym, co tu się dzieje, jak jednorazowy, syczący, cichy bączek po fasolce.
Zadekowałem się w hostelu. Przekonałem się na własne oczy i uszy, że opinie o tym mieście są prawdziwe
i spokoju tutaj raczej nie zaznam. Po prostu wolę wioskowe i mniej ludne klimaty.
Przy huczącej od ruchu drodze nieopodal hostelu znalazłem bar pod plandeką a la polskie namioty turystyczne z lat 80-tych, o które biły się wówczas wszystkie młode rodziny jeżdżące w Bieszczady lub do Rożnowa. Jednak zaraz namiot ten opuściłem, bo menu było dla mnie jak zapis dźwiękonaśladowczy rozmów istot pozaziemskich. Poza tym widziałem tylko ryby, a chciałem kurczaka – udałem się więc pod plandekę obok.
Konsumenci zapewne dawno nie widzieli tam turysty, bo wszyscy patrzyli dość zdziwieni w moją stronę.
Był to bar, którym z pewnością nie zajęłaby się Magda Gessler. Wystrój…nazwijmy go „ordinary people stajl”. Skonsternowały mnie nieco dwie myszy spacerujące pod moim stolikiem i stolikiem obok, ale założyłem, dla spokoju, że są to oswojone myszy szefa kuchni…No, szefa kuchenki i blaszanego pokrzywionego blatu. Zamówiłem prosto brzmiące: noodle special i crispy chicken. Do tego ice tee z wodą pochodzenia nieznanego
i lodem z zatopionymi niczym w bursztynie z tajemniczymi drobinkami.
Stwierdziłem, że w przypadku „awarii” do hotelu blisko, a jeśli mnie to nie zabije, to przysłowiowo tylko wzmocni. W takich oto okolicznościach przyrody dostałem po kilkunastu minutach dwa dymiące talerze. Zacząłem nieśmiało i delikatnie kosztować, ale już po dwóch śmignięciach widelcem poczułem podniecenie, a zmysły moje osiągnęły stan euforii. Konsumowałem bez opamiętania jak pan Tadeusz Zosienkę w noc poślubną. Takich smaków nie czuło moje podniebienie nigdy! To było jak jednoczesny orgazm wielokrotny, nie
w pięciogwiazdkowym apartamencie, ale w przydrożnej stodole Zmysły mi szalały, odleciały w inny wymiar i nie przeszkadzały mi nawet dwie myszy wciąż przechadzające się pod stołami, ani uliczny huk i spaliny.
Po skończeniu czułem się jak Casanowa po najgorętszym akcie miłosnym. Byłem cały rozpalony, oniemiały, spełniony i pełen błogiej rozkoszy.
Po takiej uczcie powróciłem organizować bilet na lot do Makkasar dnia następnego. Miałem dylemat, czy nie wsiąść na statek i nie przebujać się 24 godziny na morzu, ale wybrałem samolot chociaż kusiło mnie jak diabli. Różnica w cenie złotych polskich 20, różnica w długości podróży 23 godziny. Może spróbuję w drodze powrotnej.
Najwięcej radości dają w jedzeniu chyba te przypadkowe nagłe wybory, które warunkują kolejne wybory
i kolejne. Flirt z Fortuną to najbardziej podniecający flirt. Pełen niewiadomych, niespodzianek, zwrotów akcji
i rozwidleń. Każda ścieżka prowadzi do jakiegoś celu nie do końca znanego, bo nigdy nie wiadomo kogo się spotka po drodze i na jej końcu…
(…)
Bliskie spotkanie trzeciego stopnia z naganiaczami może mieć i swoje korzyści.
Już pod rozrzutnikiem bagaży na lotnisku Makkasar. Jakis koleś z oficjalną plajtką delikatnie rozpoczął informować mnie o uroczystościach pogrzebowych w Tana Toraja – a tradycyjne uroczystości pogrzebowe tamże są same w sobie zjawiskiem niezwykłym. Podkreślał mocno, że jedynie mnie informuje, co już zaczęło trącić mi klimatem wzbudzania zaufania na siłę. Zaraz potem zauważył, że bagaże nie jadą, więc może w tym czasie opowie mi o detalach w swoim „biurze”. Ok, myślę, wysłucham co ma podejrzany typ do powiedzenia,
bo rzeczywiście luk w samolocie się zatkał. No i kiedy zaprowadził mnie do swojego biura, które mieściło się
w lotniskowym fastfudzie i wyciągnął poskładane kserówki, już prześwietliłem kanalie. Oczywiście, zaraz się okazało, że autobus w tamtą stronę kosztuje 250 klocków (oficjalna cena przewodnikowa to 80), wszystkie hotele są pełne poza tym jednym, który mi oczywiście poleca wraz z przewodnikiem na 4 dni…
„Yes yes Mr – bóg zapłać” i wróciłem pod rozrzutnik.
Po wyjściu z hali przylotów musiałem dotrzeć do przystanku autobusowego, ale natrafiłem na pierwszą linię zasieków „oficjalnych” taksiarzy i przewodników, którzy jak to ten gatunek potrafi – drą się jeden przez drugiego prosto w twarz. Drugą linię Maginota przebiłem z małymi oporami, bo tak bardzo martwili się o mnie, że trzymali mnie za plecak, na co zareagowała policja czy to lotniskowa straż. Trzecia linia zasieków na zewnątrz była już mniej inwazyjna więc załatwiłem sympatycznym uśmiechem i hasłem „no understand” (ważna wskazówka dla podróżujących – odpowiadać bez zatrzymywania). Czwartą linię stanowił samotny snajper przed przystankiem autobusowym, ale chyba czuł, że białas po przejściu takiej armii ma psychikę jak Rambo, więc odpuścił po jednym stęknieciu „Mr…”, które przerwałem stanowczym „NO”.
Szczęśliwie dotarłem do autobusu, gdzie kierowca wytłumaczył mi pięknie wszystko z mapką i rysunkiem odręcznym. Zapłaciłem za bilet jak lokales i pomknąłem w stronę Dworca Daya, skąd odjeżdżają autobusy do Rantepao w Tana Toraja.
A teraz podsumowanie: dlaczego spotkanie z naciągaczem było plusem? Bo gdyby nie on, nie wiedziałbym
o dużych ceremoniach pogrzebowych w Tana Toraja. Miałem zostać w Makkasar i poleżec kilka dni na plaży
w Pantai Bira, a tak otrzymałem rzeczywiście wiadomość, która zmieniła moj kurs w minutę.
(…)
Zasób muzyczny jaki wożę ze sobą odsłuchuję raczej rzadko, jako, że skoro tu jestem wolę nawchłaniać się miejscowych dźwięków i gwaru. Jednakże czasami jest dla mnie antidotum na to, co często przytrafia mi się na dłuższych trasach. Jest to, jak zauważyłem, trend międzynarodowy wśród kierowców.
Otóż mają oni często chęć „umilenia” życia pasażerom puszczając jakiś swój ulubiony składaczek muzyki, zazwyczaj z kręgu tradyszynal disco ludowe z automatycznym podkładem kibordu Casio, jaki swego czasu był pierwszokomunijnym hitem. A że zwykle kierowca ma tylko jeden składaczek, to leci on w kółko i może wywołać po kilku godzinach skurcze w przysadce mózgowej. Tak więc i teraz musialem zażyć zagłuszacza, bo nie mogłem znieść jak mi po godzinnym loopie radośnie w takt podskakiwały kulasy.
(Notka nocna z autobusu) :
Playlista zmieniła się. Z głośników płynie jakaś hybryda Eleni i Dolly Parton. Połowa autobusu podśpiewuje, więc integracyjnie włączam się, ale tylko ze swoim mruczandem, bo Eleni śpiewa lokalnym językiem.
Dotarliśmy późno po zmroku. Miejsce od razu zapachniało spokojem. Cisza i bezruch. Nieruchomego dziadka przy drodze zapytałem o hostel z przewodnika. Coś mruknął. Młody chłopak stojący obok zaproponował podrzutkę. Pod hostelem umówiliśmy się z nim na następny dzień, a sam po takim ciągu przerzutek i jazdy utonąłem w miękkiej pościeli i cykladach palmowego ogrodu za oknem …
Tekst i zdjęcia: Miron Przybysz