Papua. Kanibale, koteki i… klapki Kubota
Kiedy, wodząc palcem po mapie, zatrzymaliśmy się ni stąd ni zowąd na Indonezji, Tomek uśmiechnął się błogo na samą myśl o piaszczystych plażach Bali, zjawiskowych wulkanach na Javie czy sanktuarium orangutanów na Borneo. Uśmiech na jego twarzy zamarł jednak, kiedy oznajmiłam, że nic z tego.
– Drinków z parasolką nie będzie – zaordynowałam. – Pojedziemy do Papui, gdzie spędzimy kilka dni z ludem Dani a jak tylko nogi pozwolą, dotrzemy do Yali, a potem polecimy na Celebes, by z ludem Toraja świętować pięciodniowe pogrzeby. Kropka.
Mina Tomka była bezcenna.
– W małżeństwie trzeba czasem pójść na kompromis – przypomniałam z szelmowskim uśmiechem jego powiedzenie.
– To co teraz? – spytał, rozkładając bezradnie ręce. – Ty chcesz odwiedzić dzikie plemiona, ja chcę poleżeć na plaży…
– Jak to co? – odparłam. – Idziemy na kompromis!
I… pojechaliśmy z wizytą do plemienia Dani.
Oczywiście, od słowa „jedziemy!” do słowa „dojechaliśmy!” jest długa droga. I to dosłownie. Papua to część należącej do Indonezji Nowej Gwinei, będącej drugą po Grenlandii największą wyspą świata i dryfującej między Oceanem Spokojnym a Morzem Arafura, które dzieli ją od oddalonego o zaledwie 150 km (Cieśniną Torresa) lądu australijskiego. Można zatem śmiało stwierdzić, że leży na samym końcu świata. To znaczy, leżałaby, gdyby nie to, że kula ziemska jest okrągła 😉
Zjedzą nas czy nie zjedzą – oto jest pytanie
Podróż zajęła nam dwa dni. Oczywiście, samolotem. Innymi środkami transportu pewnie trwałaby dwa lata. Naszym celem było złożenie wizyty najbardziej znanemu papuaskiemu plemieniu – Dani, ale mieliśmy świadomość, że raczej nie powitają nas na lotnisku w Jayapurze, więc musieliśmy zaplanować całą podróż do Papui i zorganizować wyprawę w głąb wyspy, do doliny Baliem, gdzie zamieszkiwali, zupełnie nieświadomi tego, że zamierzamy ich odwiedzić. W pierwszej kolejności musieliśmy dotrzeć do Wameny – stolicy regionu Jayawijaya (Gór Śnieżnych), która jest najbardziej rozwiniętym turystycznie ze wszystkich wysoko położonych punktów Papui, co sprawia, że jest też bazą wypadową wszelakich trekkingów.
Jeszcze w Paryżu, zanim wpadliśmy w szał przygotowań do wyprawy, zasięgnęliśmy języka (głownie internetowego) na temat miejsca, do którego zmierzaliśmy. Niełatwe było to zadanie, biorąc pod uwagę to, że najsłynniejsze indonezyjskie przewodniki, które zdecydowały się poświęcić np. Bali, czyli jednej z 13 tysięcy wysp i wysepek Indonezji całe dwa rozdziały (co stanowi prawie połowę książki!), na największą z nich przeznaczyły marne dwie stronice. Mizerne informacje, które udało nam się zaleźć na różnych portalach podróżniczych, nie uspokoiły nas ani trochę. Nie powiem, niektóre z nich sprawiły nawet, że dostaliśmy gęsiej skórki i zjeżył się nam włos na głowie. I to jednocześnie.
Dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy Papui nie należą do najgościnniejszych, często atakują turystów, łupią ich mienie i pozbawiają życia. Z kolei plemiona zamieszkujące wyspę nie zawracają sobie głowy takimi drobnostkami jak napady i grabieże, ale od razu… zjadają natrętów. Jak najprawdopodobniej miało to miejsce w przypadku Michaela Rockefellera (tak, tak, z tych Rockefellerów…), amerykańskiego antropologa, który miał zostać zjedzony przez papuaskich kanibali. W roku 1961 jego ojciec, burmistrz Nowego Jorku Nelson Rockefeller wysłał go w te rejony, by przywiózł z nich cenne rękodzieła, które mogłyby stanowić eksponaty w nowo otwartym nowojorskim Metropolitan Museum of Art. Z ekspedycji Michael jednak nie wrócił, a wszystkie przesłanki i dowody świadczą wyraźnie o kanibalistycznym charakterze jego śmierci. Był on, co prawda, ostatnim – nie licząc misjonarza zjedzonego przez Asmatów na znak miłości w 1998 r. – białym człowiekiem, który padł ofiarą kanibali w Nowej Gwinei, ale kto wie, czy naprawdę ostatnim? Prawda, że zachęcające?
Uwaga, nadciągają blade twarze!
Postanowiliśmy jednak zaryzykować. Z duszą na ramieniu odbyliśmy najpierw kilkunastogodzinny lot z Paryża do Jakarty. Jest to jedna z tych metropolii, których unika się jak ognia. Osiem i pół miliona mieszkańców. Wystarczy? To miasto, które w Indonezji zyskało nawet status prowincji, będącej jednak stolicą kraju. Zakorkowane, duszne, tłumne i niestety bardzo brudne. Mimo zmęczenia odwiedziliśmy tamtejszy ratusz, XVIII-wieczny pałac, Muzeum Narodowe i meczet Masjid Istiqlal, podobno największy w całej Azji południowo-wschodniej. Większość czasu spędziliśmy jednak w znajdującej się na starym rynku, uroczej postkolonialnej i, uwaga!, klimatyzowanej – knajpce Cafe Batavia, gdzie zajadaliśmy się chłodnikami i sączyliśmy zimną coca-colę.
Następnego dnia czekało nas prawie siedem godzin lotu do stolicy Papui – Jayapury. Lada moment staniemy na papuaskiej ziemi. Jako jedyne blade twarze. A przynajmniej tak nam się wydawało, bo w samolocie tylko my wyglądaliśmy na Europejczyków. Jak na to wpadliśmy? Trudno nie było… Fizjonomia Papuasów znacznie rożni się od europejskiej. Należą oni w większości do grupy czarnoskórej typu australoidalnego; budowa ich ciała przypomina trochę australijskich Aborygenów (nic dziwnego, skoro jeszcze 8 000 lat temu Nowa Gwinea i Australia stanowiły jedną wyspę, choć podobno sami autochtoni porozdzielali się już 36 000 lat temu). Są niewysocy (średni wzrost pigmopapuaskiego mężczyzny to 147 cm!), mają wełniaste, kędzierzawe włosy (według jednej z teorii, to właśnie od nich wywodzi się nazwa pua pua, która ostatecznie przekształciła się w dzisiejsza Papuę) i sklepione nosy.
Tak więc nie było nawet szans wmieszać się w tłum. Kiedy jednak wysiedliśmy z samolotu, okazało się, że coś umknęło naszej uwadze. A właściwie ktoś… Przeoczyliśmy dwie wyraźnie odstające od reszty osoby. Okazało się, że oprócz nas na papuaskiej ziemi wylądowała bardzo egzotyczna para: Oleksandr z Ukrainy i jego kompan – Rosjanin Andriej. Panowie również wybrali się na zwiedzanie kraju, ale zdaje się mieli trochę inne oczekiwania. Sądząc po klapkach Andrieja, chyba bardziej liczyli na piaszczyste plaże i drinki z palemką… Z racji tego, że wyglądali na bardzo zagubionych, postanowiliśmy wziąć ich pod nasze skrzydła, choć sami byliśmy trochę zdezorientowani, lądując na lotnisku Sentani, przypominającym dworzec PKS w niedużym polskim miasteczku. Na szczęście, angielski nie był nam obcy, w przeciwieństwie do naszych nowych towarzyszy podróży. Oleksandr, zwany przez nas Aleksem, który dobrze znał wrocławską „Biedronkę”, mówił trochę po polsku, a resztę dopowiadał łamaną angielszczyzną. Za to Andriej język Szekspira znał jedynie ze słyszenia. O polskim nawet mowy nie było. Miał za to w plecaku rosyjską wódkę, która doskonale przełamywała bariery językowe.
O papuaskiej biurokracji słów kilka
Nie wiadomo, czy z powodu kanibali czy niezwykłej gościnności Papuasów, każdy obywatel innego niż Indonezja kraju jest zobligowany po przekroczeniu granicy w trybie pilnym udać się do najbliższego komisariatu policji po dokument zwany Surat Jalam, pozwalający na swobodne przebywanie na terenie Papui. Dokument ten trzeba mieć zawsze przy sobie i przedstawić go w każdym napotkanym komisariacie, aby w razie nagłego zaginięcia (zjedzenia?) policja mogła wpaść na trop zaginionego turysty. Akurat pierwszy napotkany przez nas komisariat mieścił się dokładnie naprzeciw lotniska, więc uznaliśmy, że szczęście nam sprzyja. W końcu wydanie stosownego dokumentu, uprawniającego nas do swobodnego przemieszania się po Papui, nie powinno zająć więcej niż pięć minut, prawda?
Na miejscu dowiedzieliśmy się, że policjanci, po pierwsze, nie mają kompetencji, żeby nam wystawić Surat Jalam, a po drugie, nie działa im drukarka. W ten oto sposób, zostaliśmy uziemieni. W czwórkę. A potem już tylko w dwójkę, bo policjanci wsadzili Tomka i Aleksa do taksówki i wysłali do komisariatu oddalonego kilka kilometrów od lotniska. Tam miała na nas czekać i drukarka, i kompetencja policjantów wystawiających dokumenty. Andriej i ja zostaliśmy na miejscu razem z bagażami. Minęły dwie godziny. Cztery. Sześć… Zjedliśmy śniadanie, obiad, podwieczorek, a Tomka i Aleksa jak nie było, tak nie było. Wreszcie, kiedy policjanci, którzy nam dzielnie towarzyszyli rozeszli się do domów i przyszedł czas na wieczorną zmianę, nadjechał samochód. Przez opuszczoną szybę wychylała się znajoma skądinąd głowa. Był to Tomek, który – wydając dzikie okrzyki radości – wymachiwał zdobytym dokumentem.
Kolejno przyglądaliśmy się naszemu Surat Jalam z uwagą. Najdłużej jednak Aleks z Andriejem. Nie mogli poznać własnych imion. Nic dziwnego. Policjanci, którzy nie tylko nie znali angielskiego, ale chyba po raz pierwszy widzieli na oczy grażdankę, zapisali ich imiona, posługując się alfabetem łacińskim. Jeśli jakaś rosyjska litera wydawała im się podobna do łacińskiej, to tak właśnie ją zapisali… Tym samym Andriej został ochrzczony Ahapenem a imienia Aleksa nawet nie dało się wymówić, więc sami ochrzciliśmy go Cymbał, co w pewnym sensie było zgodne z prawdą, bo tak właśnie brzmiało jego rodowe nazwisko. Poza tym otrzymaliśmy jeden Surat Jalam na całą czwórkę. Tomek został mianowany przewodnikiem i nikt nie mógł się nadziwić, że niby przewodnik, a nie zna tutejszej bahasy, czyli języka indonezyjskiego…
Tomek tymczasem opowiedział mrożącą krew w żyłach historię zdobywania dokumentów. Kiedy razem z Aleksem dotarli do komisariatu, okazało się, że nikt nie był skory do rozmowy. I to nie tylko z powodu bariery językowej (panowie policjanci ni w ząb nie rozumieli angielskiego, za to bardzo chętnie rozprawiali po indonezyjsku). Kiedy wreszcie zjawił się ktoś, kto władał językiem Szekspira, okazało się, że… nie potrafi włączyć komputera. Wreszcie nadszedł ktoś inny, kto wiedział, jak się włącza komputer, ale nie miał pojęcia, jak się wyszukuje pliki. Dopiero po zaaranżowaniu scenki rodem z programu „Milionerzy”, czyli po telefonie do przyjaciela i półgodzinnych dywagacjach, co, jak, kiedy i gdzie też znajduje się przycisk „print”, udało się wydrukować ten jakże ważny świstek papieru, który do samego końca naszej wyprawy leżał nieruszany na dnie mojego plecaka…
Witajcie w Wamenie, ale kto ukradł lotnisko?
Po całym dniu spędzonym na zdobywaniu Surat Jalam (kiedy nikt – a zwłaszcza Andriej – nie wiedział już jak się nazywa…) odkryliśmy z przerażeniem, że nie posunęliśmy się ani o centymetr w naszej podróży i wciąż jesteśmy na jayapurskim lotnisku. A to przecież Wamena, leżąca w samym sercu doliny Baliem, była celem naszej wyprawy. Główny problem Papui, a właściwie nie Papui, a wszystkich tych, którzy są przyzwyczajeni do metra albo samochodu, polega na tym, że drogi i ulice istnieją wyłącznie w okolicach dużych aglomeracji miejskich, z tym że nie istnieją żadne połączenia między nimi! No, to co pozostaje? Kilkutygodniowy marsz. Żartuję, oczywiście. Pewnie kiedyś tak było, ale – na szczęście – ktoś kiedyś wynalazł samolot. Prawdę powiedziawszy jednak, nie wiem, czy samolot do Wameny zasługuje na nazwanie go samolotem, bo bardziej przypominał piętnastoosobowy autobus typu „szafa”, tyle że pakiecie z dziurami w podłodze, podczepionymi naprędce skrzydłami i śmigłem, które wyglądało tak, jakby je trzeba było własnoręcznie napędzać.
Bilet nabyliśmy w budce dziwnie przypominającej PRL-owski kiosk RUCH-u. Nikt nawet nie zapytał nas o dowód tożsamości, o bezcennym Surat Jalam nie wspominając. Pani w okienku doskonale przecież wie, jak napisać „Maglina Zleski”, prawda? Z duszą na ramieniu, ale za to z wielkim podziwem obserwowaliśmy przez brudne szyby samolotu rozpościerające się pod nami hektary lasów, niepoprzecinanych żadnymi drogami ani tym bardziej nieupstrzonych ani jednym domem. Byliśmy w najprawdziwszej dżungli, wśród której wiły się wstęgi dziewiczych rzek. O, dziwo, samolot nie rozpadł się w powietrzu, a my po godzinie lotu dotarliśmy na miejsce. Wameńskie lotnisko przypominało rozklekotany kurnik, do którego każdy mógł swobodnie wejść, chociażby przez gigantyczne dziury w płocie. Bagaże pan z obsługi przywiózł na ubłoconej taczce i cisnął na ziemię, prosto do głębokiej po kostki i szerokiej metr na metr kałuży. Wszyscy rzucili się na nie, żeby jak najszybciej pozbierać, co swoje. Nasze plecaki, ociekające brunatną mazią, odebraliśmy jako ostatni.
Tuż przy wejściu do „hali przylotów” czekała już na nas zwarta i gotowa grupa wameńczykow, świadczących cały wachlarz usług – od przewozowych, przez hotelarskie, aż po przewodnicze. Nie daliśmy się jednak zwieść ich czerwonym ni czarnym od żucia betelu zębom. Zawodowi przewodnicy nigdy nie czatują na turystów na lotniskach i dworcach.
I choć nie znaleźliśmy do tej pory nikogo zaufanego, kto mógłby na miejscu zorganizować naszą wyprawę, niemal ostentacyjnie zignorowaliśmy krzykaczy na lotnisku. A trzeba pamiętać, że „drużyna pierścienia” powinna składać się z minimum 5 osób gotowych do niemal natychmiastowego marszu, w tym z przewodnika, tragarzy, kucharza i… żony kucharza, która nie odstępuje go ani na krok i jest… w cenie kucharza. Jeden z krzyczących był jednak wyjątkowo natarczywy. Pozwoliliśmy w końcu, głownie dla świętego spokoju, żeby za kilka dolarów odprowadził nas do hotelu, który – jak się później okazało – znajdował się… zaledwie dwie przecznice od lotniska. I na tym zakończyła się nasza znajomość. Bo choć chłopię było nawet sympatyczne, to jednak zapach sfermentowanego alkoholu, który mu towarzyszył (a trzeba pamiętać, że alkohol jest w Papui surowo zabroniony), sprawiał, że za nic w świecie nie wybralibyśmy się z nim dalej niż przejście na druga stronę ulicy.
Sama Wamena okazała się być liczącym 30 000 mieszkańców górzystym miasteczkiem, które gdyby nie to, że znajduje się tam owo niesławne lotnisko, nie miałoby w sobie nic szczególnego. No, może oprócz ulic upstrzonych krwawymi plamami, jakby ktoś łapką na muchy rozpłaszczył na nich tysiące opitych komarów wielkości dojrzalej śliwki. Owe plamy, przypominające również wysypkę towarzyszącą ospie, to nic innego jak ślad obecności wszechobecnych „przeżuwaczy” betelu, którzy po wchłonięciu pożądanej używki, bezużyteczne i gorzkie resztki wypluwają prosto na chodnik. A że połączenie liścia pieprzu betelowego, orzecha areki, wapnia i tytoniu skutecznie wzmaga produkcje śliny i zabarwia ją na krwistoczerwony kolor, stąd i barwa tej osobliwej ulicznej mozaiki5.
Żona kucharza w cenie kucharza, czyli jak skompletować „drużynę pierścienia”
Z dwóch hoteli, które znajdowały się w niedalekim sąsiedztwie lotniska jeden był gorszy od drugiego. Wszędzie panowała wilgoć a grzyb najwidoczniej był ich nie tylko stałym bywalcem, ale i honorowym gościem. Do tego toaleta z zamontowanym tuż nad spłuczką prysznicem pozbawionym brodzika (woda świetnie sobie radziła ze spływaniem wprost do muszli), wiatrak szumiący tak, jakby pełnił rolę helikopterowego śmigła i pluskwy, które tak fantazyjnie ułożyły się nam na pościeli, że przez chwile myślałam, że hotelowa narzuta ma wzór w trójwymiarowe kropki… Co tu dużo mówić, luksusów nie było! Do tego cały czas lało niemiłosiernie a ciemne chmury wisiały nam nad głowami, jakby za chwilę miał nadejść Armagedon.
Kiedy otrząsnęliśmy się z podróżnego odrętwienia i kupiliśmy buty Andriejowi, który przyjechał do głębokiej dżungli… w klapkach Kubota, będących jego jedynym obuwiem, wyruszyliśmy do „miasta” w poszukiwaniu ekipy, która następnego dnia pomogłaby nam dotrzeć do plemienia Dani. Niestety, wszystkie próby znalezienia przewodników jeszcze przed wyjazdem spełzły na niczym. Nasłuchaliśmy się za to mrożących krew w żyłach historii o przewodnikach, którzy zabierają turystów w sam środek buszu a potem pod groźbą zostawienia ich na pastwę ludożerczych plemion, żądają horrendalnych „napiwków”. Postanowiliśmy zaufać własnej intuicji i udać się do największego hotelu w mieście i tam zapytać o dobrego przewodnika. Pracownik, polecając kogoś niegodnego, naraziłby tym samym reputację własnego lokalu. A na to nikt nie może sobie pozwolić. Nawet tu, w samym środku dziewiczej doliny Baliem.
I tak właśnie poznaliśmy Ruphusa, który zjawił się w hotelu Rannu Jaya niemal w kwadrans po telefonie od portiera. Był to niewysoki (jak większość mieszkańców wyspy) mężczyzna, nieco przygarbiony, z głową głęboko schowaną w tułowiu, co sprawiało, że wyglądał, jakby był zupełnie pozbawiony szyi. Ramiona za to miał wzniesione niemal na wysokość uszu. Do tego angielska broda – krótka i wełniasta, krótkie, gruzłowate i brunatne włosy. Co ciekawe, nie miał tak ciemnego koloru skóry jak większość Papuasów. Bardziej przypominał Mulata. Na piersi dyndał mu imponujących rozmiarów srebrny krzyż. Spocone ręce wycierał co chwilę w za duże o co najmniej dwa numery bojówki koloru khaki. Z kolei w kieszonkę kawowego T-shirta z napisem „HELLO”, z wypaloną papierosem do samego ciała dziurą na piersi, chował długopis i niewielki notes. Angielszczyzna Ruphusa była naprawdę godna pozazdroszczenia. Sprawiał wrażenie człowieka elokwentnego i rozgarniętego, ale też niebywale skromnego.
Jak długo debatowaliśmy przy hotelowym stole na temat trasy, którą powinniśmy obrać, prowiantu, w jaki musielibyśmy się zaopatrzyć i ile osób jest nam potrzebnych do naszej wyprawy, nie mam pojęcia. Miałam wrażenie, że spędziliśmy tam trzy dni. Najtrudniej miał Andriej, który, jak tylko słyszał inny niż rosyjski język, od razu wpadał w wielką frustrację.
Z czasem jednak przywyknął i reagował wzruszeniem ramion i stwierdzeniem Normalne, mister. Na szczęście, Ruphus zyskał nie tylko nasze zaufanie, ale i sympatię. Miny nam jednak zrzedły, kiedy podał cenę za usługę: czterokrotnie wyższą, niż się spodziewaliśmy! Oczywiście, braliśmy pod uwagę jakiś dopuszczalny margines różnicy w kosztach, ale suma, która padła z ust Ruphusa, wprawiła nas w osłupienie. Nie byliśmy pewni, czy to cena ekipy czy całej wyspy. Niekończąca się dyskusja na temat tego, jak obniżyć koszty, okazała się bezowocna. A to dlatego, że sami zdaliśmy sobie w końcu sprawę, że oszczędzanie na wodzie pitnej, prowiancie czy liczbie ekipy nie jest najlepszym pomysłem. Musieliśmy zaufać przewodnikowi, bo tylko on wiedział, jak wygląda trasa i co jest potrzebne, aby bezpiecznie się tam dostać i jeszcze bezpieczniej wrócić. Z ciężkim sercem przystaliśmy na warunki Ruphusa i umówiliśmy się, że naszą wyprawę rozpoczynamy następnego ranka zbiórką przed naszym hotelem.
Ale Ruphusa nie było. Ani o szóstej rano, ani o siódmej, ani nawet o jedenastej. Kiedy wymyślaliśmy coraz to bardziej makabryczne wersje tego, co się mogło wydarzyć, Ruphus wyskoczył niczym diabeł z pudełka, i to w samo południe. Nie był sam. Towarzyszył mu ten sam wameńczyk, który odprowadzał nas do hotelu i którego mieliśmy nadzieję oglądać po raz ostatni właśnie wtedy. Ruphus jak gdyby nigdy nic obwieścił nam, że niestety nie będzie w stanie nam towarzyszyć, bo… ma inne zobowiązania. Zgadza się, nie tak się umawialiśmy, ale nic się takiego nie dzieje, poza tym on w mig zorganizuje nam pięcioosobową ekipę, na czele której stanie jego serdeczny przyjaciel. Tak, tak. Dobrze myślicie. Miał na myśli właśnie owego chłystka z czerwonymi zębami, wciąż owianego wonią sfermentowanego alkoholu. Zaprotestowaliśmy od razu. Nie ustąpiliśmy nawet wtedy, kiedy obniżył dwukrotnie cenę wyprawy. Czekały nas kolejne długie godziny negocjacji…. Plusem było to, że dzięki temu Andriej nauczył się nowej angielskiej frazy, która powtarzał z nami jak mantrę: NO WAY!
Wreszcie Ruphus dał za wygraną i obiecał skompletować drużynę jeszcze przed zmierzchem. O siedemnastej byli wszyscy w komplecie (trzech tragarzy, kucharz, jego, a jakże!, żona i przyjaciel). A my byliśmy gotowi na przygodę życia. Zanim się jednak w nią udaliśmy, odwiedziliśmy targ Nayak, aby należycie przygotować się do wielodniowej wyprawy. Targ to centralne miejsce miasta. Jego mieszkańcy zaopatrują się tam w słodkie ziemniaki, ryby, ryż, kapustę czy wieprzowinę. W naszym przypadku o mięsie i rybach nie było nawet mowy. Upał i brak lodówki – to zawężało nasze menu do suchego ryżu, ziemniaków, kapusty, marchewek i tuzina jaj. Prawda, że smacznie? Na szczęście, w chwilach zwątpienia ratował nas zapas snickersów, które zabraliśmy przezornie na czarną godzinę, mimo że w upale przybierały one pokraczne kształty, dopasowując się do wolnych przestrzeni w naszych plecakach.
Jak daleko nogi poniosą? Trzeba przekonać się samemu
Wyprawa trwała kilka dni. Dopiero w trakcie trekkingu poczuliśmy na własnej skórze, że tak liczna ekipa to nie fanaberia przewodnika, ale konieczność. Tragarze nieśli prowiant, wodę pitną, namioty i cały ekwipunek, a nawet i nas samych, kiedy trzeba było się przedrzeć przez wartki potok czy grząskie bagno. Kiedy jeden z nich, obładowany już moim sprzętem fotograficznym, kazał mi podczas przechodzenia przez rzekę wskoczyć na swoje plecy, zawahałam się. Obawiałam się, że może tego nie przeżyć i stracimy jednego tragarza. I to wcale nie przez moje gabaryty, ale dlatego, że było z niego wyjątkowe papuaskie chucherko. Generalnie Papuasi są niewysocy i szczupli, ale – jak pokazuje przykład naszej ekipy – bardzo silni i wytrzymali. Jeszcze jedną, za to niewątpliwą korzyścią z zatrudnienia tragarzy było to, że nie tylko dzięki nim łatwiej nam było znosić trudy wyprawy, ale też mieliśmy szansę podziwiać widok dziewiczej dżungli, którą mieliśmy dosłownie na wyciagnięcie ręki.
Dni upływały nam na wędrówce, a noce spędzaliśmy początkowo w chatach, w których mieszkali żyjący na zboczach górskich wyjątkowo gościnni Papuasi, raz nawet rozbiliśmy z namioty nad rzeką. Mieszkańcy doliny nie tylko nas nie zjedli, ale za drobną opłatą pozwolili nam zatrzymać się na całą noc. Nieoceniona stała się obecność kucharza (i – siłą rzeczy – jego żony). Nikt po wielogodzinnej wędrówce nie miał już ani siły, ani ochoty na przygotowywanie kolacji. Dlatego wieczorem, po całym dniu marszu, gotowany ryż i zupa z kapusty smakowały lepiej niż kolacja w sześciogwiazdkowym hotelu.
Przemierzając Góry Śnieżne, co chwilę natykaliśmy się na kobiety noszące na głowie noken
(ponoć najbardziej typowy element papuaskiej kultury), czyli charakterystyczne, wyplatane ze sznurków torby pełne nie tylko warzyw i mięsa, ale i szamoczących się w nim kurczaków. Raz nawet widzieliśmy niesione w ten sposób wierzgające niemowlę. Z czasem przyzwyczailiśmy się do ich widoku, tak samo jak do widoku mężczyzn pasących prosiaki (które są ponoć na tych terenach oznaką niesamowitego bogactwa) czy umorusanych dzieci taplających się w błocie.
Jak się mieszka w chacie z żywych liści
Pewnego razu, kiedy gotowaliśmy właśnie naszą „ulubioną” zupę z kapusty (to znaczy kucharz gotował), zobaczyliśmy głośną gromadkę nagich mężczyzn, którzy pędem zbiegali z pobliskiego pagórka. Byli kompletnie nadzy, nie licząc kotek5 osłaniających ich przyrodzenia i wianków z liści na głowie. Zwykle wolę najpierw zaznajomić się z ludźmi, których będę fotografować, ale tym razem odezwał się we mnie od razu „zew fotografa”; chwyciłam aparat, ustawiłam obiektyw i… poczułam silny uścisk Ruphusa na moim przedramieniu.
– Schowaj to! – syknął. – Oni właśnie udają się z chorym do czarownika (glass-mana). Uszanujmy to.
Dopiero wtedy zauważyłam, że mężczyźni nieśli kogoś, a do moich uszu doszedł ich monotonny śpiew. Schowałam aparat, choć nie bez żalu.
Nie mylił się. Następnego dnia dotarliśmy do Jiwiki, gdzie wyszedł nam naprzeciw komitet powitalny: Soroba, wesoły i uwielbiający się popisywać niewysoki dżentelmen (oczywiście, z koteką i śmiesznymi dekoracjami na czole) oraz dwie damy – Ao i jej starsza koleżanka Kota. Obydwie niskie, o męskiej budowie ciała, ubrane jedynie w spódnice z trawy. Ich piersi zdawały się poddać zupełnie sile grawitacji. Twarze miały kanciaste, wręcz kwadratowe, o wydatnych żuchwach, szerokich nosach i splątanych włosach sięgających ramion. Zaprowadzili nas do jednej z chatek, która od tej pory miała stać się naszym domem na czas pobytu w ich wiosce. Ao wymiotła z niej szczurze bobki i… zaprosiła nas do środka.
Chatki w Jiwice to małe, jednoizbowe, często pokryte kwitnącymi liśćmi domki. Spaliśmy na podłodze, na niewielkim podwyższeniu, w śpiworach. Żadnych ekscesów. Noce były z reguły bardzo spokojne, nie licząc pisków nietoperzy i łopotu ich skrzydeł. Wejściem do osady było „okno” na wysokości pasa, dolna część drzwi otwierała się z kolei osobno. Miało to pewnie uchronić mieszkańców wioski przed dzikimi zwierzętami, ale też pozbawić te udomowione możliwości ucieczki. Wśród nich były przede wszystkim brunatne, przypominające dziki świnie oraz psy, które pałętały się pod nogami na każdym kroku. Na posiłki, przygotowywane obowiązkowo nad ogniskiem, chodziliśmy do specjalnie udostępnionej w tym celu świetlicy, postawionej w latach 90. przez UNICEF. Dziś pełnej zakurzonych amerykańskich dziecięcych książek, przeterminowanych lekarstw i omszałych plastikowych zabawek. Miałam wrażenie, że od tamtego czasu nikt – nie licząc turystów – tam nie zaglądał.
Kiedy tylko zrzuciliśmy plecaki, zostaliśmy zaproszeni na wycieczkę. Dziewczęta koniecznie chciały nam pokazać, jak pozyskują sól ze słonego jeziora w Iluerainma (które, a jakże!, znajdowało się na samym szczycie góry). Nie powiem, niełatwa była to wyprawa, bo wesoła ekipa nie ułatwiała nam wcale marszu górskim szlakiem. Soroba tańczył, podśpiewując i rechocząc co nie miara, Ao trzymała mnie cały czas za rękę, obawiając się chyba, że upadnę i zjadę w dół, a w rzeczywistości utrudniając mi poruszanie się, a Kota nurkowała co chwilę w krzakach, zbierając liście, których potem używała do skręcania papierosów. Droga była wąska, stroma i śliska. Koszulki lepiły nam się już do pleców, bo żar lał się z nieba. Resztkami sił wdrapywaliśmy się na szczyt, wypatrując upragnionego słonego celu. Na końcu naszej wędrówki czekało nas mniej więcej to samo, co Japończyków wybierających się do Francji. Syndrom paryski. Słynne jezioro okazało się wielką kałużą po trochę większej ulewie. Naprawdę, nic szczególnego. Jedynym plusem słonego jeziora jest to, że jest… słone. Ao i Kota moczyły w nim łodygi bananowca, wyciskały je, a potem suszyły przy ogniu, żeby powstałym z nich popiołem solić zupę, bataty a nawet ekskluzywną tu wieprzowinę.
Kogo kocham, kogo lubię… – o gościnności Dani
Wycieczka ta była dla nas doskonałą okazją do poznania specyfiki ludu Dani. Okazało się, że zachowanie Soroby, który wyglądał, jakby miał ADHD, było oznaką wielkiej sympatii. Wygłupy, dzikie tańce i śmiech to najlepsza oznaka tego, że zostaliśmy zaakceptowani. Twarze członków plemienia Dani są bardzo plastyczne. Czyta się w nich jak w otwartej księdze. To tu zrobiłam charakterystyczne zdjęcie, na którym jeden z mieszkańców Jiwiki, nie mogąc nadziwić się, że świat oglądam przez okrągłą szybkę, zwinął prawą dłoń w tutkę naśladującą obiektyw, z niekłamaną radością imitując moje fotograficzne poczynania. Jego wizja pewnie trochę różniła się od mojej, ale zdjęcie na którym się znalazł, rok później zostało zauważone przez organizację „Survival International”, stojącą na straży plemiennych praw. Ogłosiła je nawet „Zdjęciem roku 2016” i umieściła na okładce prestiżowego kalendarza.
Uwierzcie mi, plastyczność twarzy ludu Dani to nieoceniona pomoc przy robieniu zdjęć. Oprócz takich członków plemienia, którzy polubili mnie od razu, natknęłam się i na takich, których nigdy nie udało mi się do siebie przekonać, co oczywiście widać na ich facjatach i – siłą rzeczy – na zdjęciach, których stali się bohaterami. Za to, kiedy Dani zapałają do kogoś sympatią, oddadzą mu ostatnią koszulę. To znaczy oddaliby, gdyby je nosili… Oto przykład. Kiedy schodziliśmy ze szczytu i tuż przed wioską zdałam sobie sprawę, że zgubiłam po drodze zaślepkę do obiektywu, Ao bez chwili wahania wbiegła po zboczu w stronę jeziora, przeczesując krzaki w jej poszukiwaniu. Wróciła po godzinie. Niestety, z pustymi rękoma. Ale to tylko dlatego, że to właśnie ja – czekając na nią – zupełnie nieświadoma stałam na zaginionym krążku…
Podczas wycieczki nie sposób było nie zwrócić uwagi na dłonie Koty, które nie miały wszystkich palców. Kota wytłumaczyła nam, że kobiety Dani, kiedy tylko stracą kogoś bliskiego (wantoka), ucinają sobie kawałek palca, żeby nigdy o tej stracie nie zapomnieć.
– Tu po siostrze, tu po ojcu… – pokazywała okaleczone dłonie Kota. Mówiła, że palce – mimo tego, że znacznie się od siebie różnią – są w stanie ze sobą współpracować. Podobnie jest z rodziną; kiedy jeden z jej członków odchodzi, codzienność nie jest już taka jak dawniej, ale trzeba żyć dalej. Brak palca powoduje, że o podobnej stracie pamięta się już na zawsze.
Przy okazji okazało się, że Kota jest mężatką. Skąd to wiadomo? Można to poznać po… ułożeniu spódnicy. Upięta po bokach pełnił funkcję obrączki, dającej znać światu, że kobieta jest już zajęta. Z kolei niezamężne niewiasty noszą zwyczajne spódnice, choć także wykonane z włókien orchidei. Co ciekawe jednak, Kota – podobnie jak wszystkie kobiety z plemienia Dani – nie mieszkała ze swoim mężem. Kobiety z dziećmi i mężczyźni śpią osobno. Panie nie mają wstępu do haus boy’ów, i to pod groźbą kary śmierci! Dlatego od czasu do czasu spotykają się z nimi na umówione „randki”. Kobiety też mają swoje chatki, zwane haus tambu, do których oddalają się, kiedy mają „swoje dni”. A sprawa jest poważna. Mężczyźni Dani są przekonani bowiem, że krwawiąca kobieta jest w stanie odebrać im moc i powinna trzymać się od nich z daleka.
Wojenka na niby i do czego przydaje się rosyjska wódka
Ciekawi was, jak w tym wszystkim miewała się nasza wesoła ukraińsko-rosyjska para? Otóż podzieliła się rolami: Aleks zachowywał się tak, jakby uaktywniła mu się nagle skrajna nadpobudliwość, z kolei Andriej pokazał światu swoje depresyjne oblicze. Już trzeciego dnia trekkingu wpadł do nas z magiczną buteleczką pełną rosyjskiej wódki, żeby się wyżalić, że do tej pory nie minęliśmy żadnej… toalety. Kiedy tak siedział i się żalił, nagle zaszedł go od tyłu nagi Papuas wyposażony jedynie w fallokarp przywiązany sznurkiem do szyi i w dwa zęby na przedzie. Z głupkowatym uśmiechem zaczął filigranowymi rękoma obmacywać Andrieja, żeby się z nim przywitać, wznosząc przy tym dzikie okrzyki UAH! UAH! UAH! Ten najpierw struchlał, a potem… zrezygnowany wzruszył tylko ramionami i odpowiedział swoim ulubionym powiedzeniem: Normalne, mister, normalne, choć jego mina świadczyła o tym, że absolutnie nic w tym normalnego nie było. I tak spędził cały pobyt, wędrując ze swoją magiczną buteleczką między naszą a swoją chatą, polewał i żalił się. Tymczasem Aleks, który wstawał codziennie o piątej rano, żeby zobaczyć wschód słońca, bawił się w najlepsze. Właził pannom do chatek, fotografował, co i gdzie się tylko dało a wieczorem dołączał do smutnego Andrieja, by przy magicznej buteleczce posłuchać marudzenia towarzysza podróży.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy wódz wioski wraz z jej mieszkańcami postanowił pokazać nam, jak wyglądają u nich walki między plemionami i klanami (ich powodem były najczęściej spory o ziemię, dominację nad sąsiadami albo zemsta za wcześniejsze krzywdy). Wyciągnął ptasie pióro i wetknął je sobie we wianek na czole, dzięki czemu stał się najwyższy spośród uczestników bijatyki. Następnie poprowadził rozochoconą, uzbrojoną w dzidy i łuki drużynę do boju. Sam nadzorował i nawigował przebieg walk z wysokiej na około 5 metrów drewnianej baszty. Krzyczał przy tym co nie miara, błyskając nam po oczach pośladkami upstrzonymi jaskrawożółtą gliną. Wszyscy z wielką powagą podchodzili do tych występów; jedynie psy, znające zapewne ich scenariusz na pamięć, ze znudzeniem, ale i z niecierpliwością wyczekiwały zakończenia spektaklu w nadziei na obfitą porcję jadła.
Cała ta maskarada była dla nas świetną okazją, by poznać niemal wszystkich mieszkańców osady, którzy, zdaje się, zapałali do nas wielką sympatią, bo zostaliśmy nawet zaproszeni na wieczorną potańcówkę. Jak wyglądała ta „dyskoteka”? Kobiety podskakiwały jak szalone, wykonując przy tym jakieś tantryczne pieśni. Bardzo szybko dałam się wciągnąć w te pląsy i nim się obejrzałam, razem z nimi wykrzykiwałam już tylko: UOOOO EEEOO EEOEO! Z czasem tancerki zaczęły łapać mnie za ręce, bo każda chciała ze mną trochę poskakać. Z niektórymi udało mi się nawet porozmawiać. Oczywiście, na migi 😉 Zapamiętałam szczególnie jedną z nich, która w tradycyjnym, skąpym stroju dzierżyła na piersi imponujących rozmiarów chrześcijański krzyż (podejrzewam, że jego pierwotnym miejscem przeznaczenia była raczej ściana w jakiejś świątyni) oraz jej syna – mniej więcej trzyletniego Franciszka, którego ochrzcił tym imieniem jeden z protestanckich misjonarzy.
Po wieczornych hulankach nie pozwoliliśmy sobie jednak na leniuchowanie i skoro świt odwiedziliśmy najstarszą, bo liczącą sobie 375 lat osobę w regionie, czyli… mumię (Wimintok Mabel). Nikt tak naprawdę nie wie dokładnie, w jakim wieku jest mumia z Jiwiki, bo jest świetnie zakonserwowana świńskim tłuszczem. Rytuał balsamowania wykonuje się raz na pięć lat, a towarzyszy mu zawsze doczepienie jednego wisiorka na szyi. Z racji tego, że naliczono ich już 75, można spokojnie szacować, że „mummy” ma już ponad 370 wiosen.
Hassan Abdedalaim i Melinda Hortez wracają do domu, ale gdzie jest Andriej?
Niesłychanie szybko minął nam czas spędzony na Papui i nim się obejrzeliśmy, z biletami w garści udawaliśmy się w stronę budki udającej wameńskie lotnisko. Bilety, by być pewni daty i godziny powrotu, zakupiliśmy, jak tylko dotarliśmy do Wameny. Tego dnia jednak powitał nas tam totalny chaos i hałas. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, bo nikt z nas nie znał tutejszej bahasy. Nagle wśród wrzasków oburzonych (niedoszłych) pasażerów rozpoznaliśmy głos naszego kucharza. Niestety, nie potrafił nam wytłumaczyć, o co chodzi. Uratował nas telefon do Ruphusa, który robił za tłumacza. Kiedy teraz o tym piszę, wydaje się to banalnie proste, jednak wcale takie nie było, bo telefony w Wamenie są jedynie na kartę. Oczywiście, jak zawsze w takich sytuacjach, okazuje się, że jednostek na koncie jest mniej niż zero… Chcąc nie chcąc, udaliśmy się do najbliższego przedstawiciela sieci naszego kucharza, żeby zasilić konto. Dopiero wtedy udało nam się skontaktować z Ruphusem i dowiedzieć się, co też nasz dzielny kucharz miał nam do przekazania.
Okazało się, że akurat w dzień naszego odlotu piloci ogłosili strajk, więc większość lotów została odwołana. No, i – oczywiście! – nikt nie wie, jak długo to potrwa. Oblał nas zimny pot, bo przewidzieliśmy tylko godzinę na zmianę samolotu w Jayapurze, żeby dotrzeć na Sulawesi. I pewnie pozostalibyśmy do dziś na papuaskim lotnisku, gdyby nie to, że nasz wspaniałomyślny gastronom wpadł na genialny – i pewnie często praktykowany – pomysł. Zaproponował kupno „lewych” imiennych biletów na najbliższy (i pewny) lot, a właściwie odkupienie biletów od miejscowych, którzy chętnie – za pewną odpłatą – odstąpią swoje. Postanowiliśmy zaryzykować. Tomek został zabrany przez kucharza na spotkanie z jakimś mundurowym z obsługi lotniska. W ciemnym kącie kucharz na migi pokazał, że trzeba zapłacić, więc Tomek wyciągnął 25 dolarów. Mundurowy zniknął i po chwili wrócił z dwoma biletami. Równocześnie kazał obsłudze zabrać nasze bagaże, a nam samym pędzić do samolotu. A tam… Istne sceny dantejskie! Ludzie wsiadali i wysiadali z samolotu, stali nieopodal na płycie lotniska i palili papierosy, jakby czekali na przystanku, zanim autobus nie odjedzie. Spóźnialscy brali ostatnie dwa machy, przydeptywali niedopałek i… hop do samolotu. Wreszcie siedzieliśmy w środku. Z biletami. Tyle tylko że do Jayapury wracaliśmy jako… Hassan Abdedalaim i Melinda Hortez 😉
PS Aleks również wrócił cały i zdrowy z papuaskiej przygody. Miejsce pobytu Andrieja do tej pory nie zostało ustalone…
Wysłuchała: Karina Bonowicz
Fot. Magda Zelewska/ Magda Zelewska Photography
Magda (Zelewska) – fotograf, grafik, podróżnik i… polonistka. Wielbicielka meblościanki i Krzysztofa Krawczyka. Nałogowa zbieraczka kapsli od Tymbarka i łapaczka motyli.
Tomek (Kośmiński) – muzyk, gitarzysta, kompozytor, podróżnik i… inżynier telekomunikacji. Wielbiciel mariachi, sombrero i osła ze Shreka.