Fogelman to złodziej. Złodziej czasu. Ani się obejrzałam, jak ukradł mi kilka godzin z życia. Chłopak z Legnicy, który po antysemickiej nagonce w 1968 r. wyemigrował do USA, a w latach 90. wrócił do Polski, zabrał mnie w podróż śladami swoich awanturniczych przygód, w których brali udział m.in. Jimi Hendrix, Bob Marley, Jean-Paul Sartre czy… nalewka z mózgu Lenina. Tak okradana z czasu mogę być choćby i co dzień!
Lejb Fogelman. Już samo imię i nazwisko pozwalają puścić wodze fantazji i mogą stać się punktem wyjścia do snucia niekończącej się opowieści (w jidysz lejb znaczy lew a fogelman – człowiek-ptak). A Fogelman umie opowiadać. A przepytujący go (a właściwie dopytujący) Michał Komar nadaje tej opowieści kształt i porządkuje ów strumień świadomości, choć zdaje się przymykać co jakiś czas oko na nieustanne dygresje, a nawet przywołując adwersarza do porządku słowami: „Lonia, zmyślasz, przyznaj się”. Bo historie, które pomieściło 288 stron „Warto żyć”, przywodzą na myśl fantastyczne przygody barona Münchhausena albo niezwykłe przeżycia Forresta Gumpa. Począwszy od przypadkowego spotkania Hendrixa w toalecie, przez uznanie za szamana na Jamajce (i to zaraz po poznaniu Marleya), aż po zaoferowanie swoich usług CIA i picie nalewki z mózgu Lenina. Na ile są te wszystkie anegdoty prawdziwe, a na ile lekko podkoloryzowane? To już pozostanie słodką tajemnicą Fogelmana, barwnego człowieka-ptaka, który miał i wiele szczęścia, i tyle samo rozumu i odwagi, żeby wziąć życie za rogi. I móc nam o tym wszystkim opowiedzieć. Ale na własnych warunkach: „Opowiem, o tym, co naprawdę zapamiętałem, lecz opowiem tak, jak chce to pamiętać”.
To, że być może Fogelmanowi zdarza się ubarwić swoje historie, nie znaczy, że punktem wyjścia nie są fakty. A fakty są takie, że pewnego ponurego poranka do brzegów Ellis Island dobija parostatek z imigrantami z Europy. Wśród nich jest dziewiętnastoletni Lejb Fogelman, były student prawa na Uniwersytecie Warszawskim, który przybywa do USA z jedną walizką. No, dobrze. Tak naprawdę przylatuje samolotem, a walizki są dwie. Na lotnisku wita go wujek Joine Chaim i ciotka Fradla, którzy zupełnie przypadkiem mieszkają na Brooklynie. Pierwszym zapachem, który zaczyna się naszemu narratorowi kojarzyć z nową ojczyzną jest… napalm. A właściwie woń roztopionego asfaltu i marihuany. Od tego momentu towarzyszmy Fogelmanowi w jego zadomowianiu się w Ameryce. A że ten ma wyjątkowy talent gawędziarski, jest zabawnie, soczyście i inteligentnie. Co strona to anegdota. A to o Hendriksie, który zagaduje Fogelmana w toalecie, ale ten nie zna angielskiego, więc nie może z nim pokonwersować. A to o pracy w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej na stanowisku research assistent, gdzie udaje mu się przez długi czas ukryć nieznajomość języka angielskiego. A to o drinku postawionym przez Micka Jaggera czy spuszczeniu łomotu Alice’owi Cooperowi. Czy ta o kłótni z Jeanem-Paulem Sartrem, siedzeniu przy tym samym stole z Brigitte Bardot czy piciu z Włodzimierzem Wysockim. Nie mówiąc już o trafieniu prosto z Mount Everestu do pierwszego rzędu na londyńskim przedstawieniu z Glendą Jackson w roli głównej.
Słuchając opowieści Fogelmana, możemy śmiało powiedzieć, że miał tyle samo szczęścia, co rozumu. I tyle samo odwagi. Nie tylko zdobył gruntowne wykształcenie (ukończył studia na uniwersytetach: Nowojorskim, Columbia i Harvardzie, na dwóch ostatnich uzyskał doktorat, posiada również dyplom Uniwersytetu Paryskiego a w ramach stypendium Fulbrighta IREX przebywał na Uniwersytecie Moskiewskim), pracował dla najbardziej prestiżowych kancelarii prawniczych w USA i Europie, to jeszcze los podsuwał mu coraz to ciekawsze znajomości i wikłał w coraz to bardziej awanturnicze przygody, co oczywiście nie obywało się bez jego czynnego udziału. Nie raz prowokował niesamowite zdarzenia, innym razem odważnie wychodził im naprzeciw. Ale nieprawdą byłoby stwierdzenie, że poznajemy Fogelmana wyłącznie jako barwnego ptaka, który snuje opowieść o swoich, często niewiarygodnych, przeżyciach. Przy okazji jego przygód, poznajemy świat przemian ustrojowych, społecznych i gospodarczych od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku aż po dziś dzień. Fogelman jest bystrym obserwatorem rzeczywistości i jej doskonałym komentatorem, co sprawia, że lektura „Warto żyć” staje się nie tylko rozrywką, ale i gimnastyką dla umysłu.
„Absolut poklepał mnie po ramieniu. Co najmniej trzy razy” – przyznaje Lejb Fogelman. Słuchając jego opowieści, mamy pewność, że miało to miejsce o wiele częściej. Czy ubarwiał jak Münchhausen? Zaprzecza: „Münchhausen zmyślał, żeby przetrwać. Ja nie muszę, bo przetrwałem”. To prawda. Tyle że nie przetrwał, a przeżył. I to ile! Na pewno tyle, żeby z całą pewnością stwierdzić: „Warto żyć”.
PS Liczę na to, że ktoś zrobi film na podstawie historii Fogelmana. Bo Bourne’owi nie starczyłoby tożsamości, jeśli stanąłby w szranki z biogramem Fogelmana, który mógłby obdzielić swoim życiorysem co najmniej kilka osób.
TYTUŁ: WARTO ŻYĆ
AUTOR: LEJB FOGELMAN, MICHAŁ KOMAR
WYDAWNICTWO: CZERWONE I CZARNE
ROK WYDANIA: 2018
Karina Bonowicz