.
.
Mgła. Słońce wciśnięte głęboko w poduszki chmur. Cisza i spokój popołudnia w małym amerykańskim miasteczku na Wschodnim Wybrzeżu. Relaks powoli zmienia się w nostalgię nadchodzącego poniedziałku. Na wyprawę nad Szmaragdowe Jezioro w Vermont już za późno, ale jeśli się pospieszymy, dotrzemy na wyspę w New Hampshire. Po nadmiernie pracowitym tygodniu przyda nam się odrobina wyspiarskiego mikroklimatu i na szczęście wysp w pobliżu Bostonu nigdy nie zabraknie. Tylko musimy wyruszyć natychmiast, co zawsze jest zaburzeniem mojego wewnętrznego rytmu. I dobrze.
.
***
It is hard work and great art to make life not so serious, pisał w powieści “The Hotel New Hampshire” John Irving; autor, którego powieści połykałam jako licealistka i studentka z pasją godną lepszej strawy. To dlatego New Hampshire było dla mnie na długo synonimem miejsca rozwichrzonego i zamieszkałego przez ludzi dziwacznych, barwnych i charyzmatycznych. Przesiąkniętego smutkiem przejawiającym się konsumpcją dużej ilości trunków, absurdalnym humorem, groteską, ironią i ludzkim dramatem. Just when you begin thinking of yourself as memorable, you run into someone who can’t even remember having met you (John Irving, “The Hotel New Hampshire”). Niektóre fragmenty do dziś brzmią dobrze, zwłaszcza wyrwane z kontekstu, ale większość z tego, co brałam za lekkość, miało tak naprawdę ciężar ołowiu. Prawdziwa lekkość, zrodzona z właściwej lokacji środka ciężkości, zdarza się rzadko. Pochodzący z New Hampshire autor, który zrobił w latach 90. w Polsce karierę dzięki powieści i filmowi „Świat według Garpa” (który w tym roku kończy 40 lat!), przeżył w dzieciństwie wykorzystanie seksualne, poznał własnego ojca, gdy sam był już w mocno średnim wieku i miał w rodzinie charaktery tak mroczne, że „unikanie otwartych okien” (łagodna fraza wokół samobójstwa z jednej z powieści) musiało na którymś etapie życia być jego własną zasadą. Myślę, że jego wizja New Hampshire i całej Nowej Anglii zawładnęła moją wyobraźnią, ale na szczęście własne doświadczenie nadpisało tu inne historie i wartości – i dziś mogę zapewnić czytelników Johna Irvinga, jeśli są tu jeszcze jacyś, że wykreowane w jego powieściach światy nie reprezentują Nowej Anglii. Tak jak światy każdego z nas, reprezentują one tylko jego „genetykę” i „informacyjną bańkę”. Co przypomina mi o tym, jak ważne jest, by dobierać swoją mentalną, emocjonalną i fizyczną strawę bardziej świadomie. Czasem sporo czasu zajmuje zobaczenie, ilu rzeczy nauczyliśmy się od ludzi, którzy nigdy nie przetrawili i nie naprawili dla siebie i innych krzywd, które im wyrządzono. Z reguły są to rzeczy bezwartościowe.
.
.
.
***
Pierwsze wrażenie jest trudne do nazwania, ale w jakimś sensie bardzo znajome. Wyspa, niegdyś o nazwie Great Island, jest mała, nieistagramowa, mocno zielona i trochę dzika. Zero turyzmu i zupełnie nic z Martha’s Vinyard. Wschodnie Wybrzeże ma pewnie więcej podobnych, ale ta jest naszym odkryciem. No dobrze, niezupełnie. Na informację o jej istnieniu natykam się przypadkowo, eksplorując wirtualnie szlaki wspinaczkowe w New Hampshire, które słynie z pięknych Białych Gór. Dzień, choć jeszcze czerwcowy, jest krótki i po weekendowych zajęciach obowiązkowych zostaje go zaledwie pół, a ktoś napisał „nieznane” o tym najmniejszym i najbardziej na wschód wysuniętym miasteczku New Hampshire, jedynym całkowicie otoczonym wodą, co jest powodem wystarczającym do wciągnięcia go na naszą listę „things to do” i do wyboru. Ruszamy więc w ubogie z każdej strony New Hampshire, które ma najmniej oceanu ze wszystkich amerykańskich stanów (które go mają), a miasteczko-wyspa nazywa się New Castle i klimatami oraz zabudową do złudzenia przypomina brytyjską prowincję, w której swego czasu miałam okazję pomieszkiwać. Tylko jakieś 100-200 lat wcześniej. Mgła po prostu się dopasowała i mam przeczucie, że foggy day w New Castle town okaże się wycieczką, która zabierze nas w ładne miejsce także w nas samych.
.
.
***
Miasteczko chowa się pośród nadoceanicznych atrakcji turystycznych stanu: Portsmouth, Seabrook i Hampton i oprócz głównej wyspy, jest zlepkiem kilku mniejszych wysepek, które z trzech stron opływa Ocean Atlantycki, a z czwartej Piscataqua River. Założono je w 1623 roku, a więc zaledwie w trzy lata po przybyciu pielgrzymów i już na wjeździe czujemy się tam trochę, jak podróżnicy w czasie. Obok pięknego parku, filmowego hotelu Wentworth-by-the-Sea o wyglądzie Titanica, który nigdy nie odbił od brzegu, morskiego instytutu naukowego, fortów i stacji służb ochrony wybrzeża, odwiedzających przyciąga tam przede wszystkim historyczna latarnia morska Portsmouth Harbor. Wysoka na 48 stóp, zbudowana w 1771 roku wieża spogląda na pobliskie Porthsmouth. Wciąż służy za przewodnika statkom przybijającym do okolicznych brzegów. Drewniane domki ukryte wśród zielonych gąszczy albo przycupnięte wzdłuż ulic przypominają bardziej skansen niż żywe miasteczko z prawie tysiącem mieszkańców. A wszystko po nowoangielsku ciche, zadbane i wyludnione. Jak zwykle nie rozumiem, dlaczego mieszkańcy domków z gankami i ogródkami nie przesiadują na gankach, nie biegają z dziećmi wokół drzew i nie całują róż w ogródkach. I jak zwykle słyszę, że to weekend, Ameryka, więc Amerykanie nie siedzą w domach, ale w samochodach. Po kilku zwiadowczych okrążeniach parkujemy na pograniczu parkingu za ukwieconym trawnikiem i gazebo urzędu miasteczka, niedaleko poczty, której strzegą dwa małe końskie łby, oraz straży pożarnej. Stamtąd spacerujemy powoli w stronę oceanu, który musi być gdzieś blisko i za kolejnym zakrętem wszystko wygląda wciąż jak sceneria filmowa, której towarzyszy teraz cicha, równie filmowa muzyka z czasów, w które zostaliśmy przeniesieni. Flety i werble, nitka dźwięku, prowadzą nas do fortu, gdzie nasza podróż w czasie odnajduje dopełnienie w postaci kostiumowo umundurowanych grajków, ustawionych w maszerującą w miejscu szachownicę. Publiczność jest nieduża, kilka par w różnym wieku, podobnie jak my przyciągniętych do fortu niesioną przez wody melodią i może jedna większa rodzina na wycieczce. Latarnia na skalistej wysepce tworzy tło i mocny znak graficzny. Wokoł grupka wycieczkowiczów, zasłuchanych w opowieść przewodnika. Za nimi mgła i majaczący w niej w oddali kształt kolejnej latarni – Whaleback Light.
.
.
Przed wejściem do latarni Portsmouth namiot Friends of the Porthsmouth Harbor Lighthouse, pełen anachronicznych gadżetów sprzed epoki elektronicznej: zakładki do książek, buteleczki z muszelkami, mapy, kompasy… Kupuję mały magnes na lodówkę z obiema latarniami, za dolara, który powędruje do stowarzyszenia przyjaciół latarni, i sprzedający go starszy pan zawstydza mnie tak gorącymi podziękowaniami, że nie odpłaciłabym się za nie nawet kupując cały namiot.
.
.
.
Wracamy do miasteczka, gdzie na dobre wypstrykuję kartę pamięci, fotografując domy niczym zawodowa agentka nieruchomości. Zwykle tego nie robię – wydaje mi się to zawłaszczaniem cudzej prywatności i przestrzeni, fotograficzną kolonizacją, ale tu jestem najwyraźniej pod urokiem. Czy zdjęcie nie jest zresztą zawsze zagarnianiem kawałka świata i przypisywaniem sobie praw do jego oprawiania i interpretowania wedle własnej hierarchii wartości, kultury, kaprysu i osobowości? Zwielokrotnianiem obrazów w już i tak, jak pisała przed epoką instagramów Susan Sontag, przeciążonym wizualnie świecie? Oprócz tego, że jest tańcem ze światłem i zarysowaniem nowych horyzontów. Fotografowanie: czy to w ogóle potrzebne? Etyczne? Prawdziwe? A jeśli zdjęcia to tylko cukierki dla czyichś głodnych koloru i przestrzeni oczu? Wciąż czytam „Zen Camera” Davida Ulricha i wciąż nie potrafię odpowiedzieć wyczerpująco na pytanie o tę zabawę. „To takie moje hobby”, mówię o robieniu zdjęć z nonszalancją dla jednej z bardziej satysfakcjonujących czynności, jakim się oddaję. Tak naprawdę fotografia to fantastycznie uniwersalny język, który pokochałam już w dzieciństwie, w ciemni, w przygodzie z kliszą i taśmą filmową, potem w poetyckich projektach i romansie z camera obscura, fotografią otworkową, powoli nasiąkającą światłem, w przyjaźniach i znajomościach z kilkoma świetnymi fotografkami i fotografami, w wielokrotnej lekturze Barthesa („Światło obrazu”), fascynacji konceptualną fotografią Kertésza, o którym małą książeczkę wypożyczyłam w bibliotece w małej miejscowości pod Londynem i woziłam ze sobą w londyńskim metrze przez wiele miesięcy. W wykładach na studiach z wielokulturowości – o mierzącej się z amerykańskimi mitami fotografii amerykańskiej od Steichena, poprzez Stieglitza, aż do Diane Arbus. Odnalazłam ten język na nowo, gdy ojczysty zaczął mnie zawodzić, a nowy był jeszcze zbyt obcy. Przypadek wielu fotografujących emigrantów i emigrantek. Nomen-omen, było to w Wielkiej Brytanii. W Stanach do moich ulubionych fotografów dołaczyli Vivien Mayer i Anselm Adams, oboje fotografujący z amerykańską wolnością i rozmachem oraz żelazną dyscypliną, choć każde tak inaczej. To moja medytacja w akcji: połączenie ruchu, bezruchu i wewnętrznego poruszenia. W próbie dostrojenia się do otoczenia tak, by niemal zniknąć i by ono samo wyraziło się przy naciśnięciu migawki. A więc trochę też i miksang – fotograficzne haiku, czyli jak najpełniejsza percepcja momentu „teraz”, zdjęcie zrobione „okiem serca”. A poza tym wszystkim, to moje lalki, klocki i inne zabawki – i mam trudność z tym, że czasami mi się je odbiera, tak jak teraz, gdy orientuje się, że na karcie już nie ma miejsca, zapasowej nie wzięłam, a wykasować początkowych zdjęć nie można, bo aparat już od jakiegoś czasu zachowuje się nieposłusznie, odmawia dostępu do menu i na pewno czegoś wymaga – jeśli nie naprawy, to porządnego czyszczenia. Zawsze jest jeszcze telefon, tylko że zdjęcia będą słabe.
.
.
.
Miasteczka to nie porusza. Nadal jest piękne, barwne, naturalne. Autentyczne i fotogeniczne. Kolonialna architektura w pełnej krasie. Popołudniowe ulice zarastają cieniami. Pojawiają się pierwsi spacerujący, parami albo z psem. Są stąd, bo pozdrawiają się na rogu, zatrzymują na chwilę, idą razem, by zamienić z sąsiadem kilka zdań. Mijamy też mężczyzn przed domami, a to zajętych malowaniem jakiejś łódki, a to szpachlowaniem fasady czy naprawianiem okien. Pracują powoli, rytmicznie, z namysłem. Nic wielkiego, ale wydają się perfekcyjnie zajęci i usatysfakcjonowani swoimi czynnościami. Lubię patrzeć, jak ktoś coś naprawia, odświeża czy odnawia. Lubię woskowanie drewnianego stołu, czyszczenie srebra, mycie podłóg, przyszywanie guzików. Odnajduję w tym troskę i czułość dla świata; świadomość obiegu dóbr, metodę, inwencję, poczucie rytmu i kontynuacji. Zajęci reperowaniem i upiększaniem okolicznej rzeczywistości, która przetrwała w prawie niezmienionym kształcie od czasów kolonialnych, są niczym całe to miejsce, jak wysepki sensu we mgle.
.
.
.
***
Robimy użyteczne zdjęcia ciekawej dobudowy altanki, które kiedyś pomogą nam przy projektowaniu własnego prawdziwego ogrodu i bezużyteczne fotografie kwiatów. Powietrze pachnie wodą i późnym bzem, jest trochę zimno. Na zmarszczonej tafli za domem z czarnymi okiennicami w serca kołyszą się małe kolorowe łódki. Niebo jest wciąż mlecznobiałe, niczym kartka papieru przed nadejściem wiersza i spokój przepływa na brzeg, ale wyspa szykuje się już pomału na niewidzialny zachód słońca. A my jedziemy do Portsmouth i na kolejne okoliczne wysepki, a może jeszcze zobaczyć pobliskie Strawbery Banke Museum (www.strawberybanke.org) na świeżym powietrzu, faktyczny skansen i najstarsze miejsce w New Hampshire zasiedlone przez Europejczyków.
.
.
Prawie czuć już lato, jest zaraz za tą mgłą.
.
Tekst i zdjęcia: Lidia Russell
.
.
.
.
.
.
.
Przepiękne miejsca, dziękuję za zdjęcia, Wiem, że nigdy tam nie pojadę, ale dzięki Pani mogłam być tam choć przez chwilę:)