Ponieważ nie nauczyliśmy się, jak przeżywać każdy moment naszego życia jako nowy i niepowtarzalny (co jest możliwe i wskazane, ponieważ tak naprawdę jest on nowy i niepowtarzalny), do tego, by poczuć „smak życia” potrzebujemy czasem zupełnej, a czasem przynajmniej wyraźnej zmiany dekoracji, towarzystwa, nastawienia umysłu, poczucia ciała itp. Krótko mówiąc, odczuwalnej zmiany. Zależnie od „skorupy nawyków”, życiowej drogi i temperamentu, może ona być duża lub nieduża. Ważne, by była emocjonalnie i percepcyjnie intensywna na tyle, by choć trochę otworzyć zmysły, serce i głowę na przepływ doznań, uczuć i myśli – całą tę energetyczną rzeczywistość, którą zazwyczaj ignorujemy, zamknięci w klatkach codziennych rytuałów, bardziej lub mniej wysublimowanych projekcji i myślenia „odtąd-dotąd”. Raczej nikt nie będzie zaskoczony, jeśli wspomnę o podróży jako o najprostszym i najskuteczniejszym, a zarazem przeważnie miłym sercu (tym bardziej, im bardziej w miłej sercu kompanii) środku do „odbioru” lub „uruchomienia” owego przepływu.
Kiedy byłam mała, nie wiedzieć czemu zaczytywałam się w książce pt. “Najwyższa góra” Mieczysławy Buczkówny. Było to coś w rodzaju polskiej wersji “Lwa, czarownicy i starej szafy” (głównie za sprawą szafy), wydanie z niepokojącymi, melancholijno-mrocznymi ilustracjami i grafikami. Na najwyższą górę można było dostać się przez – tak jest, szafę. Góra była największym marzeniem głównego bohatera. Chciał na nią zabrać również najlepszych przyjaciół.
Było w tej książce coś niezwykłego i pamiętam, że czytałam ją często. Więcej nie pamiętam, ale marzenia o najwyższych górach, najrozleglejszych pustyniach, najdłuższych autostradach, największych kanionach, najludniejszych miastach i innych krajobrazach do opisania wyłącznie z użyciem przedrostka „naj”, raz zasiane, nawet jeśli zepchnie się je gdzieś do podświadomości, będą przeważnie dzielnie rosły i pewnego dnia zmaterializują się, jeśli wcześniej nie zasypiemy ich górą wewnętrznej materii tak ciężkiej, że prawie nie rozkłada się, a tak naprawdę powinna być tylko kompostem (metafora a propos zbliżającego się kwietniowego Dnia Ziemi).
Myślę, że ciągnie nas w takie „naj” miejsca paradoksalnie po to, by lepiej odczuć własną znikomość, czyli odzyskać właściwszą perspektywę. Co wydaje się tęsknotą raczej jakiejś niezaspokojonej części naszej podświadomości o całkiem sensownej wrażliwości niż pragnieniem ego, ale to ostatnie, widząc swoje benefity i profity, zwykle bardzo chętnie tu zawspółpracuje.
Na najwyższą górę już chyba nie trafię, ale chciałabym podzielić się wrażeniami z miejsca słynącego z najwyższych pływów na świecie, uznawanego za cud natury i obfitującego w widoki, które przywodzą na myśl odyseję bohaterów filmu Wima Wendersa „Aż na koniec świata” – Hopewell Rocks w Zatoce Fundy, w Kanadzie. Miejsca, w którym suchą stopą można spacerować po dnie Oceanu Atlantyckiego i podziwiać wokół bajkowe podwodne, wysokie na 12-22 metry skały o najdziwniejszych kształtach (zwane również mniej poetycko „doniczkami” – ze względu na wrastającą w nie roślinność). Pływy osiągają tu 16 metrów – i podczas odpływu podziwiać można właśnie to, co znajduje się w czasie przypływu pod owymi 16 metrami wody: niesamowite skalne formacje, tworzące labirynty i pozujące do zdjęć. Codziennie!
Niepowtarzalny spektakl, w którym ważną rolę odgrywa grawitacyjne przyciąganie Słońca i Księżyca, odbywa się tu każdego dnia, ponieważ zatoka ma ogromne rozmiary i głębokość, unikalny kształt lejka i ponieważ drgania wody w tym zbiorniku (ok. 12-godzinny cykl) są niemal idealnie – jak czytam – zsynchronizowane z naturalnym zjawiskiem pływów w tej części Atlantyku (12 godzin i 26 minut).
Niezwykły ekosystem, bogaty w pożywienie dla morskich mieszkańców, a stworzony przez niespotykaną nigdzie indziej na świecie energię pływów, ma dramatyczną wizualnie oprawę: wysokie klify, wspomniane już fantazyjne rzeźby skalne, stosy rozmaitych materiałów naniesionych przez wodę. Wulkaniczne skały wymywane przez wody oceanu i czerwony piaskowiec nadają okolicy wygląd dosłownie nieziemski, a skamieniałości, które można tu oglądać, mają po 300 milionów lat.
Tak, tu naprawdę można poczuć się jak na innej planecie, a doznanie obcości, zdumienia i piękna, które miesza się z lekką grozą, potęguje aktywizująca przypływ adrenaliny świadomość, że za kilka godzin (lub – w zależności od pory odwiedzin – na przykład za godzinę) miejsce, po którym stąpamy, będzie całkowicie zalane potężną morską wodą – do wysokości 16 metrów. Każdy przypływ i odpływ trwa tu bowiem średnio 6 godzin, co pozwala obejrzeć zarówno wysoką, jak i niską wodę w ciągu dnia o dowolnej porze roku.
Nowy Brunszwik, (jedyna oficjalna dwujęzyczna prowincja w całym kraju), kanadyjska prowincja, w której znajdują się Hopewell Rocks, leży na stałym lądzie i graniczy z Quebekiem, Wyspą Księcia Edwarda (przez Cieśninę Northumberland), Nową Szkocją oraz stanem Maine, który trzeba cierpliwie przebyć, by tu dotrzeć z Massachusetts. Podróż samochodem z okolic Bostonu zajmie dobrych kilka godzin, ale od któregoś momentu zaczyna być ona również dość magiczna. Ogromne połacie otaczających autostradę gęstych lasów, ciemnych wzgórz poprzecinanych wstęgami rzek i jezior, brak jakichkolwiek zabudowań i głośna cisza pomagają przygotować się do „odbioru” czekających nas widoków.
Same okolice Hopewell Rocks Ocean Tidal Exploration Site to oczywiście przemysł turystyczny na lokalną skalę, w sumie jednak mało inwazyjny, a podróży wzgórzami i serpentynami z widokiem na „czekoladową” rzekę i kolorowe lokalne zabudowania nie psuje zbyt wiele komercyjnych przejawów cywilizacji.
***
Czasem warto pojechać „aż na koniec świata”, by otworzyć oczy na jego piękno. A czasem wystarczy – tam, gdzie akurat jesteśmy – dostroić się do rytmu przyrody czy własnego bycia. Wszystko ma ponoć swój rytm i częstotliwość, a większość zdarzeń przypomina o istnieniu funkcji falowej. W chwilach przejściowych warto pamiętać, że każdy przypływ ma swój odpływ i na odwrót, a w naszych mikrokosmosach odtwarzamy mimowolnie, na niemal niewidoczną z rozleglejszej perspektywy skalę, znacznie większą historię. Jak mówi Margaret B. Moss, „You’re the child of this Earth, and you share its resilient spirit, its insistence on life, and its inevitable rhythm. The sea that rushes out will come back in.
And so will you.”
Rzeźby skalne przez lata istnienia parku narodowego w Bay of Fundy dorobiły się rozmaitych przezwisk takich, jak Skała Dinozaura, Teściowa, E.T., Łuk Kochanków, Żółw, Niedźwiedź, Diamentowa Skała, Jabłko czy Zamek – niektóre z nich da się rozpoznać na fotografiach. Wizytę i spacer po dnie oceanu zaplanować można z dużą dokładnością dzięki tabelom, zamieszczanym na stronie www.thehopewellrocks.ca
Tekst i zdjęcia: Lidia Russell