60v
Po krótkiej drzemce, trzeba rozpakować katamarany i na dobre zagospodarować się w domku pustelnika. Wreszcie można wysuszyć ciuchy, co powoduje, że okolice chramu anachorety upodobniają się do neapolitańskiego podwórka. Nikomu to nie przeszkadza.

Sasza z Denisem postanawiają rozszerzyć ofertę rozkoszy oferowanych w Tumroczyńskiej Dolinie, o prawdziwą ruską banię. Rozgrzane w potężnym ognisku kamienie, pełnią rolę pieca akumulacyjnego. Rozpięta na konstrukcji z gałęzi folia, spełnia funkcję budynku sauny. Z brzozowymi i dębowymi witkami nie ma już żadnego problemu. Rozgrzani i wysieczeni miękkimi miotełkami, wskakujemy do lodowatej Szczapiny. O groźbie salmonelli, nikt już nie pamięta. Szwendające się w zasięgu wzroku misie też nie robią większego wrażenia.

Tuż poniżej Tumroczyńskich Źródeł leniwa dotąd rzeka – przyspiesza, zamieniając się na kilka kilometrów
w prawdziwą górską rzekę. W sześciostopniowej skali trudności, doliczamy się tylko trójki. Pod tym względem Szczapina rozczarowuje. No cóż! Nie można mieć wszystkiego na raz.

Za to po połączeniu się Prawej i Lewej Szczapiny, w po prostu Szczapinę, napotykamy pierwszą falę płynących w górę łososi. Wrażenie niesamowite. Każdy wędkarz śródlądowy padłby z wrażenia. Ja akurat nim nie jestem, dlatego mogę w miarę spokojnie wszystko opisać.

Najpierw powierzchnię rzeki tną grzbiety pojedynczych osobników. Stopniowo jest ich coraz więcej.
Wreszcie po trzech godzinach, używając terminologii kolarskiej, pojawia się cały peleton. Woda wręcz gotuje się od ryb, prących w górę rzeki z podziwu godną determinacją. Nie zwracają uwagi na żadne przeszkody, ani na hekatombę ofiar. Wszystko co żyje w pobliżu rzeki: niedźwiedzie, wydry i ludzie od dawna czekają na ten moment. Czas przecież zrobić zapasy na zimę. Główny peleton przepływa kilka dni, gęstniejąc przy porohach
i innych przeszkodach.

W takich miejscach wystarczy uderzyć wiosłem w wodę, a już wypływa ogłuszona półmetrowa sztuka.
W okolicach Szczapiny pojawia się bardzo szlachetna odmiana łososia – nerpa. Ma bardzo smaczne czerwone mięso i dostarcza najlepszego czerwonego kawioru.

Jeszcze w Łazo otrzymaliśmy przepis na świeży kawior:

1. Rozcinasz rybie brzuch. Jeśli nie ma ikry, to jest to on. Nadaje się na patelnię, do wędzarki, lub marynatu;
2. Jeśli ikra jest, to należy ją wyczesać palcami z błonki łożyska do przygotowanego naczynia;
3. Przygotować odpowiednią ilość roztworu nasyconego soli kuchennej w wodzie o temperaturze ok. 30 stopni (tj tyle soli, ile zdoła się w danej ilości wody rozpuścić);
4. Zalać ikrę roztworem i pozostawić na pół godziny;
5. Odlać płyn;

To co zostało, to najprawdziwszy świeży czerwony, łososiowy kawior. Strzyka przyjemnie między zębami i ma wspaniały smak. Porównywanie go z norweskim kawiorem ze słoiczków, kupionym w naszym supermarkecie,
to zbrodnia podobna do wyliczania zalet Syrenki i wad Mercedesa.

38v

146v

W kamczackiej tajdze kawior je się garściami, nie bacząc na to, że duża część każdej porcji osuwa się po brodzie, ulegając bezpowrotnej utracie. Brak chlebka, masełka i cytrynki, może zrekompensować łyk spirita.

Menu w tych niezapomnianych dniach było jednostajne: kawior i smażony łosoś na śniadanie, obiad i kolację. Aha! Raz była zupa „ucha” – z łososia naturalnie. Po kilku dniach łososie się skończyły, tak nagle jak się zaczęły. Za to z góry zaczęły spływać rozpadające się resztki tych wspaniałych ryb, zmienione po tarle nie do poznania. Ich ścierwa nie tykają nawet entuzjastycznie nastawione do łososi niedźwiedzie.

Koło natury zamknęło się dla łososi, ale na szczęście nie dla nas. Wraz ze Szczapiną dopływamy do głównej magistrali wodnej Półwyspu – rzeki Kamczatki. Tam przypadkowy kuter doholowuje nas do Łazo – nikomu nie chce się już wiosłować po nizinnej rzece. Tam u leśniczego Krasjelnikowa spotykamy się z chudszym o 10 kg Władkiem. Poczciwy leśnik zdążył mu jeszcze pokazać ciepłe źródła (nie te, na których my byliśmy, ale podobne).

Wracamy do cywilizacji, czyli do Pietropawłowska. Szerokim łukiem omijamy szpitale. Zdobywamy wulkan Awacza. Włazimy do środka jego krateru, czyli oglądamy piekło od kuchni. Para, związki siarki, smród zgniłych jajek i starego parowozu. Gorąco jak w … hucie. W dodatku co i rusz grunt trzęsie się pod nogami, jakby pod spodem przejeżdżał towarowy pociąg.
O dwóch wycieczkach helikopterami, nad wulkanami Kamczatki i w Dolinę Gejzerów już wspominałem.

Ostatniego dnia pobytu, zafundowaliśmy sobie nurkowanie na otwartym oceanie, przy wysepce „Pticzij Bazar”. Zamówiony pełnomorski kuter miał awarię, więc nasz armator podstawił nam niefrasobliwie stary płaskodenny prom rzeczny. Każdy, kto chociaż otarł się o żeglarstwo zdaje sobie sprawę, co to znaczy wypłynąć płaskodenką na otwarty Ocean, przez złośliwość tylko nazwany Spokojnym. Po południu zerwał się wiatr (broń Boże nie był to żaden sztorm) i z ledwością dotarliśmy do spokojniejszej Zatoki Awacza. Nasz Kapitan już wziął do ręki radio, aby nadać sygnał „May Day”, co w języku miejscowym brzmi: „Pomogitie”. Za to samo nurkowanie udało się nadzwyczaj.

70v

32v

Woda w tej części Pacyfiku ma 5 do 7 stopni. Nurkować można tylko w suchych piankach. Wydawałoby się, że życie podwodne będzie bardzo skromne. Rzeczywistość okazała się inna. Bogactwo życia porównywalne z bogactwem ciepłej przecież rafy. Wystarczy z pokładu wyrzucić haczyk z chlebem, nawet bez spławika. Prawie za każdym razem wyciągało się jakąś trudną do nazwania rybę. Jej wygląd pozostawał w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do smaku. Wystarczy powiedzieć, że były okropnie brzydkie. Promowy kucharz na poczekaniu udowadniał, że smakują wyśmienicie.

Kamczatka jest miejscem, do którego jeszcze muszę wrócić.

Tekst: Grzegorz Morawski
Zdjecia pochodza ze strony www.bayangol.pl

Poprzedni artykuł10 najlepszych collegów z najniższą pożyczką na studia w USA
Następny artykuł„Podzielimy się naszym życiem”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj