Pietropawłowsk Kamczacki

Moją przygodę z Kamczatką rozpocząłem na lotnisku Okęcie. O 10 rano wylot do Moskwy. Dwie godziny lotu
i lądujemy na Szieriemietiewie. Po „moskiewsku” jest już 14-a. Trzeba jeszcze stanąć przed surowym obliczem urzędnika w okienku, który starannie i bez pośpiechu porównuje zdjęcie w paszporcie z rzeczywistą fizjonomią. Potem wertuje powoli paszport, wnikliwie wczytuje się w każdy zapis. Trwa to kilka minut.

Muszę przyznać, że tylko w Rosji czuję się w takich okolicznościach nieswojo. Mrówki chodzą mi po plecach, nie wiem jaką przybrać minę. Wzrok pogranicznika przeszywa niczym promienie rentgena. ON musi wiedzieć wszystko: odburknąłem przecież policjantowi na lotnisku i niezbyt czule pożegnałem się z żoną.
Turist? – pyta podchwytliwie, widząc przed sobą faceta w dżinsach, flanelowej koszuli i wojskowym bezrękawniku w maskującym kolorze.
Niet, ja w komandirowku – nie daję się złapać. Mam przecież w paszporcie pieczątkę AB, uprawniającą mnie tylko do bezwizowej podróży służbowej.

To jedyne małe oszustwo. Nie ja wymyślałem takie przepisy. Wreszcie paszport ląduje na ladzie. Bez słowa czy uśmiechu. Odchodzę z głośnym wydechem.
Sljedujuszczij!
Teraz podchodzi Władek.
– Ja toże w komandirowku – próbuje uprzedzić pytania.

Odprawa kilkunastu osób z małego przecież Tupolewa 134, trwa prawie godzinę. Nasze plecaki już krążą na taśmie. W drzwiach uśmiechnięte gęby Saszy i Denisa.
Dobropożałujem w Maskwu! – okrzyki radości i starorosyjski rytuał powitalny z obejmowaniem się „na misia”.

Jest mało czasu, bo samolot do Pietropawłowska odlatuje za dwie i pół godziny, z Domodiedowa. To lotnisko po przeciwnej stronie miasta. W godzinach popołudniowych pokonanie 60 km w godzinę graniczy z cudem. Na szczęście jest MKAD, czyli obwodnica Moskwy. MKAD-em jest za to dalej o następne 30 km. Radary to jeszcze rzadkość, a milicyjne posty stoją zawsze w tych samych miejscach. Doświadczony kierowca, łamiąc wszelkie przepisy, dowozi nas na końcówkę odprawy. Nasz ulubiony typ samoltu, czyli osławiony Ił-62, grzeje silniki.

Uff, zdążyliśmy w ostatniej chwili. Jest 1730. Startujemy. Samolot leci na północny wschód. Widoczność wspaniała.
Po 2-ch godzinach pilot informuje: Pod nami Workuta. Przez przymglone bulaje, majaczą w dole błękitne kropeczki małych jeziorek i wstążeczki rzek, wśród szarozielonej tundry. Żadnych śladów życia nie widać, przynajmniej z wysokości 10 km.

Czaj ili kofi? – opryskliwy, skrzeczący głos wybija mnie z zadumy. Przede mną stoi postawna jejmość w wieku hmm… średnim. Ubrana w gustowny fartuszek z falbankami i napisem Aerofłot. Mina poważna, żadnych tam uśmiechów. Dumajtie pobystrieje, ostalnyje żdut – popędza z wyrzutem.

W końcu zniecierpliwiona podaje kawę. Bije od niej uprzejmość rodem z PRL-owskich restauracji GS. Pod nami przesuwa się, szerokie na siedemdziesiąt km ujście rzeki Ob. Tam w dole już pewnie północ. Mimo to jest widno. Rąbek słońca nie chce zniknąć z południowego horyzontu.
Pod nami Norylsk – informuje przez głosniki Kapitan. Zaraz potem następuje afera z wyciekiem paliwa opisana w rozdziale „Podróże”(7). Jednostajny szum motorów i wypite trunki kołyszą do snu.

Przytomnieję, gdy za oknem pojawia się pierwszy wulkan. Słońce stoi wysoko. Samolot już zniża lot. Mój zegarek pokazuje drugą w nocy. Tam w dole jest już prawie południe, godzina 11. Po kolejnych kilkunastu minutach, jesteśmy na ziemi. Koniec lotu. Zaspani pasażerowie wychodzą na płytę lotniska. Do betonowego, bunkrowatego dworca jest co najmniej pół kilometra. Pokonujemy ten dystans piechotą. Nie ma co liczyć na podwózkę autobusem. Poranny spacer przyda się wszystkim.

Trzy wielkie wulkany wydają się być na wyciągnięcie ręki. Powietrze chłodne rześkie. Chociaż to początek sierpnia termometr pokazuje 12 stopni. Poranna mgła rozprasza się dopiero teraz, koło południa. Potem dowiem się, że to typowe dla Pietropawłowska. Mgły potrafią spowijać miasto całymi dniami, a już na pewno do godzin południowych.

Taksówka. Hotel z wymalowanymi dumnie pięcioma gwiazdkami. Jestem już przyzwyczajony, że ilość gwiazdek w prowincjonalnych hotelach rosyjskich trzeba dzielić przez 2. Dotyczy to zarówno zainstalowanych wygód, jak
i ceny za „nomier”.

W hotelowej restauracji rzucamy się na tutejsze przysmaki. Bajecznie tani czerwony, łososiowy kawior, który podaje się tu całymi miskami do wczorajszego pieczywa, posmarowanego margaryną. Potem porcja pacyficznych krabów z majonezem (francuski kucharz pewnie by nie przeżył takiego świętokradztwa) i na deser wędzone łososie. Wszystko w przednim gatunku i bajecznym smaku. Humor dodatkowo poprawia cena. Takie królewskie śniadanko w hotelowej restauracji, to koszt rzędu pięciu dolarów. Przy tej ilości gwiazdek wiszących na hotelowym szyldzie, mogłoby w Moskwie (nie mówiąc o Europie) skończyć się na sumie sto razy większej.

Całą grupą wychodzimy „na miasto”. Dopada mnie przypadłość „ogłupienia czasowego”. Mój wewnętrzny, warszawski jeszcze zegar, jest nastawiony na godzinę czwartą rano, a tu jest trzecia po południu. Mapa wgrana na „twardy dysk” w środku mojej skołatanej głowy, jest w jakiś sposób sprzęgnięta z tym wewnętrznym zegarem. Dlatego strony świata poprzestawiały się o 180 stopni. Kierunek wschodni myli się z zachodnim. Tam gdzie powinno być morze, stoją góry i odwrotnie. Ponieważ do tej pory mechanizm wyznaczania kierunków nie zawodził mnie nawet w najgłębszej tajdze, teraz czuję się bezradny jak dziecko. Przykre to i nowe zjawisko opuściło mnie dopiero następnego ranka, po uczciwie przespanej nocy.

Wulkan Awacza (2741 m n.p.m.). Fot. Agnieszka Skieterska.

Pietropawłowsk Kamczacki, to miasto założone 300 lat temu przez osadników rosyjskich. Leży nad Zatoką Awaczyńską, oddzieloną od Pacyfiku wąską cieśniną. Całość tworzy jeden z najpiękniejszych i najbezpieczniejszych naturalnych portów świata. Bezpośrednio nad miastem wznoszą się trzy wulkany: Korjacki (3458 m n.p.m.), Awacza (2741 m n.p.m.) i Kozielski (2189 m n.p.m.). Po drugiej stronie zatoki stoi kilka następnych (Wiluczyński, Mutnowski i reszta w zależności od widoczności). Wszystkie zaliczają się do wulkanów czynnych.

Zagęszczenie wulkanów na kilometr kwadratowy, jest tu największe na świecie. Widok w pogodny dzień zwala
z nóg. Samo miasto ciągnie się wzdłuż całego północnego brzegu Zatoki. Z jednego końca miasta na drugi jest ponad 20 km. Kolejne przystanki autobusowe oznaczane są odległosciami od centrum , tj: 3-ci km, 10-y km…. Tak jest też praktykowane w tajdze, w całej Rosji. Trudno wymyślić oryginalną nazwę na każdą polankę w lesie. Oznacza się ją po prostu cyfrą, spisaną z przydrożnego słupka kilometrowego.

Wulkan Shiveluch wyrzuca popiół na wysokość 5 km.
Pietropawlowsk . Fot. Flo & Karin

Włóczymy się leniwie po mieście. Taksówkarza można wynająć na cały dzień za 10 dołków. Dzielnica przemysłowa i port przedstawiają widok postindustrialny. Tak jest w całej Rosji. Zrujnowane hale, rozwalone
i poprzewracane dźwigi, brud, bałagan, śmiecie, pustka i cisza. W porcie pozatapiane do połowy i pordzewiałe jednostki pływające, tutaj dodatkowo wzbogacone złomem wojskowym. Można podziwiać stare uzbrojenie rosyjskiej floty „Tichowo Okieana”, czekające na swój ostatni rejs do huty. Stopień przerdzewienia świadczy, że proces ten trwa wiele lat. Nasz taksówkarz pokazuje nam przez lornetkę współczesny port wojenny po drugiej stronie Zatoki Awacza. Z kilkukilometrowej odległości widać olbrzymie cielska atomowych okrętów podwodnych, obok „malutkich” z napędem konwencjonalnym. Po pewnym czasie ktoś zaczyna się nami interesować.
Na wszelki wypadek opuszczamy stary port.

Nasz taksówkarz – przewodnik załatwia nam na następny dzień spotkanie z Itelmenami, czyli miejscowymi aborygenami. Podejrzewam turystyczną cepeliadę i nie mam specjalnej ochoty w niej uczestniczyć. W końcu daję się namówić.

Wyobraźcie sobie wielką zieloną, skąpaną w słońcu łąkę, u podnóża wulkanów. Rozstawiony pośrodku wigwam, ognisko i trójka tubylców płci obojga odzianych w reniferowe skóry. Walą zapamiętale w bębny
i tamburyna, zataczając taneczne kręgi.

Pierwsza godzina, to coś w rodzaju nudnawego programu obowiązkowego. Kilka pieśni po itelmeńsku, reszta po rosyjsku. Potem opowiadają o swojej pasji uratowania skazanego na zagładę języka tubylców. Solista jest ponoć ostatnim człowiekiem posługującym się nim na codzień. Znalazł grupę miejscowych zapaleńców, więc próbuje przekazać im język i obyczaje przodków. Bez oporów pozwalają przebierać się nam w ludowe stroje.

Entuzjazm wzbudza krakowiak w moim wykonaniu. Oni też słyszeli o Beniowskim. Każdy coś próbuje śpiewać i tańczyć. Zaczyna się robić interesująco i zabawa się przedłuża. Zostajemy poczęstowani zupą uchą i uraczeni opowieściami o ginącym oryginalnym plemieniu. Nasi Itelmeni nie tykają alkoholu. Dzięki temu przetrwali. Nie wiadomo kiedy, zapada zmierzch. Czuję się trochę jak prof. Bronisław Malinowski, tyle, że z życia dzikich umknął mi wątek seksualny. Żałuję, ale „dzicy” zwinęli już swój wigwam i właśnie odjechali leciwą Toyotą z „prawą kierownicą”.

Fot. Grzegorz Morawski

Po standardowej kolacji (kawior, kraby, i nieśmiertelny majonez) zaserwowanej w naszym pięciogwiazdkowym hotelu, Władek trochę źle się poczuł. Położył się więc spać, a my kontynuowaliśmy konsumpcję. Po godzinie spanikowana etażowa (pracownica dyżurująca na hotelowym piętrze, kiedyś obowiązkowo w KGB) wzywa mnie do niego. Gwałtowne rozwolnienie i wymioty powodują szybko postępujące odwodnienie i osłabienie. Musiał się czymś cholera zatruć. Węgiel z dyżurnej apteczki nic a nic nie pomaga. Po kilkunastu minutach Władek przestaje mnie rozpoznawać i w końcu traci przytomność. Najwyższy czas przetestować tutejszą służbę zdrowia. Karetka wiezie Władka do gubernialnego szpitala w Pietropawłowsku.

Misza i ja jedziemy za karetką. Szpital przypomina XIX-o wieczny lazaret. Na Izbie Przyjęć, irytująco dociekliwe pytania o otcziestwo i pieniądze. Okazuje się, że w szpitalu poza herbatą z gara, brak jest jakichkolwiek leków. Nie ma glukozy na kroplówkę, ani nawet papieru toaletowego, co przy rozwolnieniu stanowi pewną dokuczliwość.

Na szczęście nocna apteka, położona dwie ulice dalej, jest zaopatrzona we wszystko, co potrzeba. Za 5 dołków pielęgniarka zgadza się zostać na noc. Ponieważ Władek słabo kojarzy, muszę zostać i ja, w charakterze tłumacza, a także ewentualnego gońca do apteki. Nocne rozmowy z miejscowymi chorymi i ich natarczywe prośby o różne lekarstwa, pozwoliły mi cieplej rozmyślać o naszej Polskiej Służbie Zdrowia(duże litery są jak najbardziej na miejscu). Przepełniony altruizmem i miłością bliźniego, wykupiłem tej nocy sporą część zapasów nocnej apteki, w Pietropawłowsku Kamczackim.
Rano przekładamy zaplanowany wyjazd. Rzeka Lewa Szczapina musi poczekać.

Wieczorem Władkowi się polepsza. Demonstruje przed miejscowym lekarzem swoją tężyznę fizyczną, wykonując 15 pompek. Ten coś kręci głową. Trzeba przyznać, że widok dolarów go denerwuje (więcej takich przypadków w Rosji nie pamiętam), uśmiecha się cieplej dopiero na widok butelczyny poczciwej Wyborowej. Następnego ranka, po półtora dobowej kuracji, zgadza się na wypis.

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Morawski

Poprzedni artykuł„Szczęściarz z alergią”
Następny artykułKasia Grabek: „Destination Anywhere/Somewhere Else”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj