Płyniemy dalej. Po paru godzinach skaliste turnie, kaniony i rzeczne porohy powoli ustępują miejsca obłym, zalesionym chołmom. Oka uspokaja się i rozlewa szerzej. W krzakach dostrzegamy pierwszą łódkę z motorkiem – niechybny znak bliskości cywilizacji.

Nagle słychać z brzegu wołanie:
– Pomogitie, pomogitie!– krzyczy meżczyzna, już o słowiańskich rysach.

Na kamieniach leży młody chłopak. Podpływamy. Wyjaśnia się, że ojciec z synem wypłynęli na rybałku. Chłopak skakał po kamieniach i teraz ma otwarte złamanie kości piszczelowej. Krew się leje. Noga zaciśnięta sznurkiem, aby zatamować upływ krwi. Trzeba natychmiast do szpitala. Do wioski jeszcze 10 km.
Na jednym z katamaranów robimy miejsce leżące i zabieramy nieszczęśników. I tu następuje seria nieoczekiwanych zdarzeń. Do dziś nie mogę ich do końca pojąć, a tym bardziej zaakceptować.

Rzeka płynie tu wolno, więc trzeba przyłożyć się do wioseł. Ale i tak 10 km, to co najmniej 2 godziny uporczywego wiosłowania. W końcu górski katamaran to nie skif. Po kilkunastu minutach, zza zakrętu pyrka prosto na nas łódka z motorkiem. Ojciec rannego macha.
– To sąsiad! – cieszy się.

Łódka podpływa. Zamieniają kilka słów. Zawsze z motorkiem, będzie szybciej – myślimy. Nagle gość z łódki powiada, że on płynie właśnie w drugą stronę i mu nie pasuje wracać do wsi. I rzeczywiście, odpływa w górę rzeki. Może się kurna nie lubią???

Dopływamy do wioski. Składamy rannego na wioskowej plaży, a jego ojciec pędzi po pomoc. Po godzinie przychodzi do nas, gruba żienszczina w walonkach. Przedstawia się jako tutejszy wracz. Opowiada nam, że skończyła studium felczerskie i leczy tu bydło konie, trzodę i ludzi.
– Kto prijdjet, tomu pomagaju. No jewo nada bystro wiezti w bolnicu – stwierdza i szybko odchodzi.

To my też wiemy. Chociaż ładnie, że przyszła, bo nikt więcej nie interesuje się chłopakiem. Do najbliższego szpitala w mieście Zima jest ponad 50 km. Wieś jest nie stelefonizowana. O komórkach jeszcze tu nikt nie słyszał, a właściciele dwóch rozklekotanych żigulek, są kompletnie pijani. Zapłakany ojciec pożycza od jakiegoś krewnego traktor. Robimy z nadbrzeżnych bieriozek sprytną konstrukcję.

Wsadzamy w nią chłopaka. Jak się traktor nie zepsuje, za cztery godziny będą w szpitalu. Tylko czy ranny przetrzyma, bo już zaczyna tracić przytomność? Porażająca jest obojętność sąsiadów.
– Jak to? – myślimy – Przecież to Syberia. W trudnych warunkach bytowania, altruizm jest najbardziej wskazaną cechą. Jeśli nie czysty altruizm, to chociażby kalkulacja: dziś ja tobie pomogę, to jutro ty mnie. Zarówno nas jak i „moskwiczy” ogarnia zdziwienie. Po raz pierwszy, ale jak się jutro okaże nie ostatni.

Zbrzydziwszy sobie tą wioskę, pomimo późnej pory, ruszamy dalej. Ostatni tej wyprawy obóz, rozkładamy w następnej wiosce już nocą.
– Jutro kupimy w posiołkowym magazinie piwo, a od któregoś z gospodarzy prosiaka – trzeba jakoś zakończyć dwa tygodnie walki z Oką.

Rano, po śniadaniu, bierzemy z Admirałem największy plecak i idziemy do wsi po porosionka. Przy okazji na pewno zobaczę jak wyglądają syberyjskie siedliska. Wieś jest zadbana (jak na warunki rosyjskie). Drewniane domy i zabudowania gospodarcze stoją rzędami, ustawione wyłącznie szczytami do ulicy. Prawie w każdej zagrodzie słychać kwik.

Pukamy do pierwszego z brzegu gospodarstwa.
– Prodajtie porosionka, pażałsta – prosimy.
– Niet – trzask zamykanej furtki kompletnie zbija z pantałyku.
To nie przypadek. Dalej jest tak samo. Próbujemy wołać, że zapłacimy dwa razy więcej, chociaż i tak nie znamy jeszcze ceny. Nic!

Wreszcie w ostatniej chałupie gospodarz się zgadza sprzedać prosiaczka, za podwójną cenę. Wpuszcza nas na podwórko. Mamy tu poczekać, aż „oporządzi” świnkę. W drzwiach chałupy kilka usmarkanych dzieciaków i chozjajka. Obserwują nas bacznie. Nie proszą do środka, na co tak po cichu liczyłem. Stoimy tak naprzeciw siebie z pół godziny bez słów. Rozmowa kończy się na sakramentalnym: Otkuda wy?
Nagle zaczyna padać ulewny deszcz. Sytuacja na podwórku, nie zmienia się ani na jotę. Oni stoją w drzwiach chałupy, a my mokniemy.
– Można li pod kryszu? – pytam wreszcie.
– Niet! – słyszę. Baranieję kompletnie.

Przychodzi wreszcie chaziaj z wypatroszoną świnką. Inkasuje forsę i wyprowadza nas zmoczonych do suchej nitki, na ulicę. Jest to szok drugi, jeszcze większy od wczorajszego. Co jest grane?

Postanawiam ruszyć pod magazin i czegoś się dowiedzieć. Nagabywani przechodnie, odpowiadają zdawkowo. Nie chcą się otworzyć. Ktoś staje z butelką piwa obok mnie.
– Skolko u was giektarow, chazjaj? – nagabuję.

Odpowiada stałym pytaniem, skąd jestem. Na wszelki wypadek bąkam coś o Moskwie. Mojego pytania o wielkość gospodarstwa w ogóle nie pojmuje. Grunty można przecież wyarendować od państwa, albo podnająć od kogoś ważnego, kto już je raz wynajął. Ale żeby zaraz mieć na własność? Mojemu chazjajowi wyraźnie się to w głowie nie mieści. To tak, jakby w Polsce zapytać przechodnia, jak dużą ma działkę na… Księżycu. Na wszelki wypadek mój interlokutor, dopija swoje piwo duszkiem i bez słowa odchodzi.

Fenomen takiego, jednak każdy przyzna, nietypowego zachowania mieszkańców wiosek znad środkowej Sajańskiej Oki, próbowano nam wyjaśniać w Irkucku. Rejon ten jest zamieszkały przez potomków dawnych zesłańców. Przez wiele lat po Rewolucji, mieli oni do komunistycznych przemian stosunek, delikatnie mówiąc – niechętny. Do ich wiosek dosiedlano aktywistów z Komsomołu, a wszystkich mocno inwigilowało NKWD. Dręczono ich domiarami, no bo niby gdzie wysiedlić sybiraka. Przecież nie do centralnej Rosji.

Takie traktowanie nauczyło tych ludzi nieufności do obcych i niektórych sąsiadów. Każdy gospodarz starał się być samowystarczalny i liczyć tylko na siebie. Co z tego, że sprzeda mi dzisiaj świniaka nawet dwa razy drożej, kiedy w zimie, buran zasypie drogi i zaopatrzenie nie dojedzie. Moimi rublami nie nakarmi przecież dzieciaków.

Niedaleko miasta Zimy jest wioska Wierszinowka, gdzie mieszkają wyłącznie potomkowie polskich zesłańców. Kultywują jeszcze polskie tradycje i religię. Podobno są bardzo otwarci i gościnni. Tak twierdzi proboszcz z Irkucka. On na pewno wie, bo to jego parafianie.

Grzegorz Morawski

Grzegorz Morawski podróżował po Rosji w latach 1998 do 2004. Odbył 6 wypraw survivalowych po rzekach Płw. Kola, Ałtaju, Sajanach, Kamczatce i Kazachstanie z Kirgizją. Pracował przez rok w Moskwie. Opisy odwiedzanych miejsc, swoje wrazenia i niewątpliwie subiektywne przemyślenia na temat Rosji i Rosjan, zebrał w zbiorze reportaży o nazwie “Ćwiczenia z ruskiego dla ułanów”. Obecnie mieszka w Warszawie.

Poprzedni artykułLetnie czytanie w parku Brooklyn Bridge
Następny artykuł„Polski pachnący cud”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj