Każdy Polak na pewno wie, gdzie leży rzeka Oka, co to jak Wisła jest szeroka… Może zresztą żołnierska ta piosenka nie mieści się już w kanonach lekcji śpiewu w szkołach III-ej Rzeczpospolitej?
Nie wiem i specjalnie mnie to nie ciekawi, bo chciałem pisać w tym miejscu o Oce Sajańskiej. Ta właśnie Oka jest dopływem Angary, a nie Wołgi, jak ta znana z piosenki jako miejsce zawiązania się I Armii Ludowego Wojska Polskiego w 1943 roku. Dzieli te rzeki odległość czterech tysięcy km, ale łączy pewna zadziwiająca historia związana z II Wojną Światową.
Oka Sajańska wypływa z małego jeziorka położonego w sercu potężnego pasma górskiego – Wschodnich Sajanów (najwyższy szczyt to Gora Munku Sardyk – 3491 m n.p.m.). Przecina góry śmiałymi kanionami
o łącznej długości ok. 400 km, aby w okolicach miasta Zima, kręcąc już spokojne meandry, połączyć się
z Angarą.
Nasz ekstremalny spływ katamaranami zaczęliśmy 20 km powyżej buriackiego posiołka Orlik. W Orliku bezrobocie i straszna bieda. Ponieważ przez 10 dni miało nam nie być dane napotkanie najmniejszej choćby osady, należało uzupełnić zapasy. Dlatego wymietliśmy skromne zapasy z obydwu czynnych magazinów.
Byliśmy rzadkimi tu klientami płacącymi gotówką. W posiołku błyskawicznie się roznosi sensacyjna wieść:
– Turisty prijechali!
Nad rzekę zwaliła się chyba cała wieś. Dzieciaki chcą dotknąć naszego ekwipunku. Chłopy podchodzą,
a każdy zagaduje:
– Otkuda Wy?
– My iż Maskwy – odpowiadamy.
– Uuu…!- słyszymy. Trudno jednak wywnioskować, czy to brzmi przyjaźnie, czy też wręcz przeciwnie.
Wreszcie któryś odważniejszy autochton, artykułuje powód zainteresowania mężczyzn:
– A spirit u was jest? Dawajtie wypiom za waszu put`!
– U nas niet spirita – łżemy w żywe oczy, bo już widać, że dla nich i dwie beczki nie byłoby za wiele.
Kobiety trzymają się nieco z tyłu. Nawołują tylko myszkujące dzieciaki. Na wszelki wypadek lepiej pozapinać kieszenie w plecakach.
Wreszcie zniechęcone chłopy odchodzą. Za nimi baby. Zostają tylko dzieciaki. Podziwiamy ich buriacką urodę. „Buriat, eto takij ruskij, kotoryj połucził wiesłom w mordu.” – głosi wodniackie, rosyjskie powiedzenie. Coś w tym jest. Rzeczywiście mają szokująco płaskie nosy i wystające kości policzkowe.
Wreszcie Swieta popełnia strategiczny błąd. Wyjmuje cukierki i zaczyna rozdawać dzieciakom. Zaczyna się kotłowanina, przenosząca się stopniowo w stronę wody i naszych katamaranów. Wracają dorośli.
Mają nastawienie wyraźnie roszczeniowe. Chcąc nie chcąc odpływamy.
Gonią nas teraz wyzwiska i trochę kamieni. Na brzegu jakaś kobiecina z kilkorgiem dzieciaków, wyraźnie nam złorzeczy. Wrzeszczy, że to niesprawiedliwe. Jej dzieci są głodne, a z Moskwy przyjeżdża krysza (tzn. mafia) i z nudów pływa sobie po ich rzece. Hmm… Dobrze, że nie wyrwałem się z Warszawą.
Chociaż, kto wie?…
Przez następnych 200 km, na szczęście nie spotykamy już ludzi. Po drugiej stronie gór, powinny być już wioski rosyjskie.
Na dzień drogi przed pierwszą cywilizowaną wsią, spotykamy pustelnika. Nagle opodal rzeki, w modrzewiowej tutaj tajdze, pojawia się polana z kartoszkoj i drewnianą chatą po środku. Wychodzimy na brzeg odwiedzić eremitę. Chata i sprzęty drewniane. Okien brak. W środku rosyjska ogromna pieczka z otworem do wypieku chleba. Wszystko bez kawałka metalu. Istny skansen. Na piecu poleguje siwiutki dziad z długą brodą. Trzeba powiedzieć, że w izbie jest czysto i świeżo. Prądu oczywiście brak, bo i skąd. Śladów telewizji, radia, prasy, czy chociażby książek nie stwierdzamy.
Nasz anachoreta niezbyt się ucieszył z wizyty.
– Kak was zowut, otiec? – pytam grzecznie.
– Dymitr – burczy niechętnie.
– Skolko wam liet? – staram się podtrzymać rozmowę.
– Nie znaju.
Taka już jest odpowiedź Dymitra na wszystkie kolejne pytania. Kartoszki pozwala jednak wziąć. Pieniędzy nie chce.
– Mnie zdies nie nużny – powiada.
Sasza zostawia mu i tak 200 rubli. Tajemnica małomówności dziada wyjaśnia się we wioskach, w dole rzeki.
Otóż wszyscy pamiętają, że na początku Wojny Ojczyźnianej, jeszcze w lecie roku 1942, poddała się hitlerowcom prawie cała II Armia, pod dowództwem gen Własowa. Sam Własow, jak się okazało, uważał Stalina za większego od Hitlera, wroga Rosji. Stworzył z radzieckich jeńców wojennych, kolaborancką armię. Prawdą jest, że radzieccy jeńcy mieli do wyboru śmierć w obozie jenieckim, albo kolaborację. Najczęściej, Hitler przeznaczał własowcom zadania pacyfikacji ludności cywilnej (chociaż nie tylko). Przy tego typu akcjach żołnierze Własowa słynęli z bezwzględności i okrucieństw, vide Brygada Kaminskiego w Powstaniu Warszawskim. Pod nazwę Własowców często podciąga się oddziały Kozaków Dońskich, które jednak nie godziły się nigdy (podobno) do zadań pacyfikacyjnych.
Koniec wojny zastał wszystkich radzieckich (obok Rosjan byli też Ukraińcy, Kałmucy, Czeczeni, Łotysze, etc.) kolaborantów w strefie amerykańskiej Niemiec. Nie mieli oni wątpliwości, co ich czeka w razie wpadki, w łapy rodaków z NKWD. Amerykanie coś im początkowo obiecywali, ale w końcu dość podstępnie odesłali ich prosto do ZSRR.
Tam się zaczęło. Na każdej większej stacji odliczano do dwóch i którąś połowę rozstrzeliwano. W ten sposób do najcięższych łagrów na Czukotce dotarło ich ok. 5000 ludzi. Pod koniec lat 50-tych, pozostałą przy życiu setkę ekswłasowców, amnestionowano. Ale nie rozpuszczono ich do domów. Przywieziono ich na stację Zima i pokazano wierzchołki Sajanów. Uzbrojono każdego w siekierę i zakazano zbliżać się do ludzkich osiedli. Nie dostali nawet paszportów (czytaj dowodów tożsamości). Złapanego w cywilizowanej wiosce własowca można było bezkarnie, po prostu zastrzelić.
Nasz małomówny eremita, to był właśnie jeden z ostatnich żyjących własowców. Bóg z nim. On już przeszedł swój czyściec. Ale z drugiej strony, jeżeli to on był na warszawskiej Woli, w 1944? Brr…!
Grzegorz Morawski
Grzegorz Morawski podróżował po Rosji w latach 1998 do 2004. Odbył 6 wypraw survivalowych po rzekach Płw. Kola, Ałtaju, Sajanach, Kamczatce i Kazachstanie z Kirgizją. Pracował przez rok w Moskwie. Opisy odwiedzanych miejsc, swoje wrazenia i niewątpliwie subiektywne przemyślenia na temat Rosji i Rosjan, zebrał w zbiorze reportaży o nazwie „Ćwiczenia z ruskiego dla ułanów”. Obecnie mieszka w Warszawie.