Martyna Majok, urodzona w Bytomiu dramatopisarka prezentuje nowojorskiej publiczności swoją sztukę „Koszt życia” (Cost of Living) w Manhattan Theatre Club. Premiera kolejnej – „królowe” (queens) jest zaplanowana na przyszły rok. Martyna, która jest absolwentką Yale School of Drama oraz Julliard School, pisze z perspektywy kobiet, klasy pracującej, imigrantów, ludzi wielu ras. Swoje sztuki w dużej mierze opiera na własnych doświadczeniach wychowanej na przedmieściach Nowego Jorku imigrantki z Polski. Maryna Majok w rozmowie z Justyną Suric wyjaśnia dlaczego teatr stał się jej sposobem na życie.

 

Martyna, Twoja najnowsza sztuka „Koszt życia” jest wystawiana na tej samej scenie teatralnej, na której nowojorską premierę miało przedstawienie “Polowanie na Karaluchy” Janusza Głowackiego w latach 80.

Czytałam o tym przestawieniu! Bardzo się cieszę, choć nigdy nie miałam okazji osobiście poznać Janusza Głowackiego. Wygląda na to, że nasze sztuki rzeczywiście goszczą tej samej scenie, a Manhattan Theater Club ma ich w sumie trzy.

Martyna skąd jesteś, ze Śląska, czy z New Jersey?

Wychowałam się w New Jersey, w okolicach Newark, ale duża część mojej rodziny nadal mieszka w Bytomiu, tam gdzie się urodziłam. Kiedy miałam pięć lat po raz pierwszy przyjechałam do Ameryki, a cztery lata później na stałe zamieszkałam tutaj z moją mamą.

A piszesz też po polsku?

Nie, piszę po angielsku. W mojej okolicy nie było wielu Polaków, a głównie imigranci z krajów latynoskich. Szybko musiałam nauczyć się angielskiego, więc nie było mi po drodze z polskim. Moja mama pracowała w fabryce, sprzątała domki, co zresztą nadal robi. Nie miała szansy pójść tutaj do szkoły, wiec zawsze mnie i moją siostrę namawiała do tego, abyśmy rozmawiały z nią nie tylko po polsku, ale i po angielsku, aby mogła się od nas uczyć.

Od czego więc zaczyna się Twoja historia dramatopisarki?

Mieszkałyśmy niedaleko Kearny, Harrison i Newark, czyli tam gdzie kończy się linia Path Train. Chodziłam do szkoły publicznej, w której nie uczono pisania sztuk teatralnych. Choć mieszkałam 15 minut jazdy pociągiem od Nowego Jorku, do teatru po raz pierwszy poszła, kiedy miałam 17 lat. Dorabiałam po szkole w wielu miejscach, na przykład w restauracjach. Pewnego dnia w jednej z nich wygrałam 45 dolarów grając w bilard, które wydałam na… bilet do teatru.

Na jaką sztukę poszłaś?

Moja mama przynosiła z pracy gazety i pewnego dnia znalazła w nich program z przedstawienia pod tytułem „Kabaret”. Nic o nim nie wiedziała, ale nazwisko jednego z aktorów zwróciło jej uwagę. Był nim John  Stamos z „Pełnej chaty” (John Stamos, Kabaret na Broadwayu, 1998 rola Mistrza Ceremonii). Zawołała do mnie „Wujek Jesse jest w Nowym Jorku!” W taki oto sposób trafiłam do teatru. Przedstawienie było świetne. Mroczna historia ze wspaniałą muzyką, śpiewem i tańcem. Po „Kabaracie” po raz pierwszy pomyślałam, że teatr może być ciekawym pomysłem na życie. Nigdy też wcześniej nie wygrałam tylu pieniędzy, a bilet kosztował dokładnie tyle ile wynosiła wartość mojej wygranej. To był niewątpliwie znak od losu.

W tym samym czasie jako uczennica szkoły średniej brałam udział w programie edukacyjnym Even Start, który zajmował się propagowaniem nauki angielskiego wśród ubogich rodzin. Pracowałam z matkami mówiącymi po polsku, portugalsku i hiszpańsku. Wymyślałam dla nich proste dialogi po angielsku, nba przykad jak zamówić kawę w kawiarni, aby pomóc im w nauce angielskiego.

Pisanie dialogów dla imigrantów niewiele m  wspólnego z pisaniem sztuk teatralnych.

Do pisania sztuk teatralnych dochodziłam małymi krokami. Kiedy studiowałam na University of Chicago, zaczęłam grać i ciągle obsadzano mnie w tych samych rolach. Zazwyczaj grałam kobietę fatalną, albo samobójczynię. Sama więc zaczęłam pisać, a moje zainteresowanie teatrem rosło. Chciałam być każdym z moich bohaterów z osobna, a nie byli oni ani święci ani kompletnie źli. Wspominałam czasy dorastania i zaczynałam spisywać dialogi. I w taki oto sposób napisałam swoją pierwsza sztukę, która trwała trzy i pół godziny … i była okropna. Opisałam w niej moją mamę, jej nieudane małżeństwo, bo po przyjeździe do Ameryki wyszła za mąż. Moja mama poznała jej treść i nie rozmawiałyśmy za sobą ponad rok.

Ostra reakcja mamy nie zniechęciła cię.

Tak się złożyło, że po ukończeniu University of Chicago dostałam nagrodę the Merage Foundation for the American Dream Fellowship. Fundacja ta została założona przez rodzinę imigrantów z Iranu, która przeznacza 20,000 tysięcy dolarów dla absolwenta szkoły wyższej, który chce realizować swoje zawodowe marzenia czyli swój American dream. Dwa lata później zostałam przyjęta do Yale School of Drama, aby studiować dramatopisarstwo. Miałam pieniądze i ubezpieczanie. Mogłam się więc skupić na pisaniu, a nie martwić o to, z czego będę żyć. W ubiegłym roku korzystałam z kolejnego grantu – Fellowship Playwrights of New York (PoNY), którzy był wspaniały.

Co taki grant oferuje?

Przez rok miałam do dyspozycji mieszkanie w samym sercu Nowego Jorku  i dodatkowo otrzymywałam stałą pensję – dwa i pół tysiąca dolarów miesięcznie. Nie byłabym w stanie pisać gdyby nie granty. Nasza rodzina nie była zamożna, moja mama samotnie wychowywała dwójkę dzieci. Choć przez wiele lat była mężatką i tak wszystko było na jej głowie.  Chciała nam dać dobre i bezpieczne życie. A ja paradoksalnie wybrałam karierę, która tego bezpieczeństwa mi nie gwarantuje.

Nie jest łatwo być dramatopisarką?

Twój mózg musi być podzielony na dwie niezależne części, które pracują z tą samą wydajnością. Pierwsza zajmuje się organizowaniem środków na życie, a druga musi tworzyć. Pierwszy rok, kiedy przenieśliśmy się z mężem do Nowego Jorku, był bardzo ciężki. Mój mąż, Josiah Bania jest aktorem, poznaliśmy się w Yale School of Drama. W ciągu 12 miesięcy zatrzymaliśmy się w sumie w trzynastu mieszkaniach. Pewnego dnia wylądowaliśmy na Penn Station nie mając dokąd pójść.  Dorabialiśmy w restauracjach, ale nigdy nie zaoszczędziliśmy wystarczającej sumy na depozyt potrzebny do wynajęcia mieszkania.  W końcu znaleźliśmy swoje miejsce na Queensie i wszystko się odwróciło. Dostałam stypendium z PoNY. Nigdy nie jestem w stanie przewidzieć, co się wydarzy w moim życiu. Tak, nie jest łatwo być dramatopisarką, kiedy nie pochodzi się z elit, tylko z klasy pracującej.

Jako dramatopisarka masz inne możliwości pracy. Mogłabyś pisać dla telewizji.

Chcę być rozpoznawana jako dramaturg. Interesuje mnie przede wszystkim teatr. Na telewizję mam czas. Zastanowię się na nią, kiedy zrealizuję swój plan. Chciałabym, aby moje trzy sztuki zostały wyprodukowane w Nowym Jorku, zanim pozwolę sobie na pisanie dla telewizji, jeśli oczywiście trafi mi się jakiś ciekawy temat. Pracowałam przez pewien czas dla HBO. To był bardzo szybki gig. Pisałam dla serialu „Mogadiszu Minnesota” o imigrantach somalijskich wyznających dżihad. Tony Kushner, genialny dramatopisarz, też pisuje dla telewizji. To on stworzył scenariusz do takich filmów jak na przykład „Lincoln” oraz „Monachium”. Z teatru nie jest łatwo się utrzymać, choć ja nie widzę dla siebie niczego innego co chciałabym robić.

Jesteś bardzo zajęta. To chyba dobrze?

Muszę przyznać, że to już kolejny rok, kiedy  utrzymuję się z dramatopisarstwa. Cały czas coś piszę i poprawiam. „Koszt życia” jest grany teraz na Manhattanie. W Filadelfii widziałam kolejną produkcję Ironbound, a następna była w Pittsburghu. W styczniu Ironbound  pojawi się na scenie  w Los Angeles i nad tą premierą będę tam pracować. Napisałam też kolejną sztukę „Miasto-sanktuarium” (Sanctuary City) i rozpoczynam pracę nad musicalem o Czarnobylu. Otrzymałam też zlecenie z Lincoln Center, ale na razie nie mogę zdradzić jego szczegółów.

O czym są Twoje sztuki?

Piszę z perspektywy kobiet, klasy pracującej, imigrantów, ludzi wielu ras. Zdziwiłabyś się jak rzadko się to zdarza w amerykańskim  teatrze.  Moi bohaterowie nie wywodzą się z bogatych elit. W teatrze najpierw musisz popracować za darmo, a później może ci ktoś zapłaci. Niewielu ludzi może sobie na to pozwolić. To przekłada się też tematy. Nie często wystawia się sztuki, których bohaterowie reprezentują klasę pracującą. A ja właśnie staram się o takich ludziach pisać i nadawać im charakter szekspirowski. Kiedy ja zaczęłam chodzić do teatru,  widziałam głównie sztuki opowiadające o bohaterach z bogatych elit borykających się z dylematami związanymi z ich posiadłościami i pieniędzmi.

Co zainspirowało cię do napisania „Kosztu życia”?

Dobrze pamiętam ten dzień, kiedy zaczęłam pracować nad „Kosztem życia”. Straciłam wtedy pracę kelnerki w nowojorskim East Village, a na zewnątrz była śnieżyca. Nie wiedziałam, co ze sobą począć. Postanowiłam więc, że po prostu zacznę pisać, a szukanie nowej pracy odłożę na następny dzień. „Koszt życia” opowiada nie tylko o ludziach wielu ras, ale i o inwalidztwie. Kiedy studiowałam w Chicago pracowałam z ludźmi niepełnosprawnymi. Robiłam dla nich zakupy, kąpałam ich. Zaczęłam ich poznawać i pisać o nich. Widzowie w teatrze nie są przyzwyczajeni do oglądania bohaterów przykutych do wózka inwalidzkiego na scenie i bardzo intersująco na nich reagują.

A jak to się stało, że Manhattan Theater Club zainteresował się Twoją sztuką?

Spotkałam Mandy Greenfield, dyrektor artystyczną Williamstown Theater Festival. Myślałam, że to takie nieformalne spotkanie, aby się poznać. Mandy od razu jednak przeszła do konkretów i zakomunikowała mi, że przeczytała moją nową sztukę, którą był wtedy „Koszt życia” i że chce ją wyprodukować. „Koszt życia” nie miał wtedy nawet zakończenia, a treści wystarczyłoby może na godzinę.  Byłam bardzo zdziwiona, ale przeszczęśliwa, bo trzy lata upłynęły zanim udało mi się wystawić „Ironbound”, wcześniejszą sztukę. Tym razem miałam niezwykłe szczęście. Manhattan Theatre Club skontaktował się ze mną zaraz po tym jak Williamstown Theater Festival w lutym 2016 opublikował swój program, którego częścią była  moja sztuka.

„Koszt życia” to twoja druga sztuka, która ma premierę w Nowym Jorku. „Ironbound” był wystawiany na scenie Rattlestick Playwrights Theater w ubiegłym roku. Twój ambitny plan zakłada trzy premiery w Nowy Jorku. Czy kolejna sztuka już gotowa?

Dwa pierwsze akty „królowych” (queens) są już napisane. Trzeci będę dopracowywać latem. Tytułowe bohaterki “queens” to kobiety, imigrantki – Polka, Ukrainka, Afganka, Honduranka i ich amerykańskie córki. Opisuję losy kobiet, które zmuszone były opuścić środowiska, z których się wywodzą, tak jak na przykład moja mama, kiedy przyjechała do Ameryki. Sama jestem imigrantką więc ten temat interesował mnie do zawsze. Wiele lat temu zaczęłam czytać takich autorów jak Junot Díaz, który pochodzi z Dominikany czy Jhumpa Lahiri z Indii, która pisze o Hindusach w Bostonie. „Immienik” (The Namesake) Lahiri była pierwszą książką o imigrantach, którą przeczytałam. Miałam może wtedy 18 lub 19 lat i bardzo mnie ta lektura zainspirowała.

A co interesuje amerykańską publiczność w teatrze?

Badania pokazują, że jedynie trzy procent społeczeństwa amerykańskiego chodzi do teatru. Nie dziwi mnie to, bo teatr nie jest tani. Amerykanie w teatrze szukają przede wszystkim rozrywki, co nie jest niczym złym. Ja też staram się im tę rozrywkę dostarczać, poprzez kompleksowość moich bohaterów. Można powiedzieć, że ja piszę o ludziach, których nie stać na chodzenie do teatru i to jest intersujące.

Twierdzisz też, że temat kobiet w teatrze jest spychany na plan dalszy.

Nie dotyczy to jedynie treści sztuk, ale i samych dramatopisarek. Ktoś kiedyś zrobił badania, które pokazały, że kobiety są autorkami jedynie 17 procent sztuk wystawianych w amerykańskich teatrach. To strasznie mało! Biali mężczyźni dominują. The Kilroys, organizacja z Los Angeles, która lobbuje na rzecz kobiet dramatopisarek i innych grup, którym nie łatwi się przebić, publikuje co roku listę nazwisk i tytułów sztuk, które są warte wyprodukowania.Wszystkie trzy moje sztuki – „Ironbound”, „Koszt życia” i „królowe” były na tej liście przez kolejne trzy lata.

Kiedy zobaczymy “królowe”?

Nowojorska premiera zaplanowana jest na przyszły rok, ale nie mogę zdradzić szczegółów. To bardzo długa sztuka, więc pracuję nad nią intensywnie.

Życzę więc powodzenia i dziękuję za rozmowę!

 

Rozmawiała: Justyna Suric

Zdjęcie: Justyna Suric

 

Poprzedni artykułZapach polskiego lata
Następny artykułCierpienia młodego emigranta

1 KOMENTARZ

  1. Bardzo interesujący wywiad i sama prawda o tym, jak trudno w USA żyć tworząc kulturę…. Symptom naszych płytkich czasów o specyficznie ustawionej skali wartości….

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj