lektury

Zima, wieczór, kanapa w pokoju Młodszej.

– Ale coooo to jest ta zapaaaska?

Znak rozpoznawczy Genowefy Pigwy, drogie dziecko, kobiety wiejskiej ze wsi Napierstków w kieleckiem. Niezpomniany Bronisław Opałka do dziś jeździ po ojczyźnie twoich przodków z występami tejże, bo ludyczność jej/jego poczucia humoru i nie umierający w narodzie głód na tego typu sztukę wciąż wypełniają stadiony,
a przynajmniej sale gminnych ośrodków kultury. Film „Pigwa z nędzą przez kraj pędzą” wydobyty z czeluści niezawodnego internetu usiłowałam nawet sprzedać twemu ojcu, tuż obok serialu „Alternatywy 4”, jako materiał obowiązkowy do jego własnej nauki języka polskiego.

– To taki kolorowy folkowy fartuszek – odkrzykuję w zamian z drugiego pokoju, gdzie, nieuleczalna apostołka multitaskingu, usiłuję przekopać się przez kosze z praniem. Czyż Młodszej nie wystarczy, że jestem do pytań
i konsultacji na wyciągnięcie ręki poprzez korytarz i parę otwartych drzwi?

– Co na ten brzuszek?

Nie wystarczy. Organizacja podstawą przetrwania w rodzinie, ale dziecko z podręcznikiem od polskiego na kolanach potrzebuje uwagi na wyłączność. Inaczej złe będą rokowania dla … polskiego podręcznika.

„Zapaska” przestaje być tajemniczym słowem, a nawet wyskakuje z książki do realnego życia dzięki starym, ludowym laleczkom od babci z Polski i całkiem nowym (przy okazji – szczerze polecam!) albumom „Polskie stroje ludowe” autorstwa Elżbiety Piskorz-Branekovej, wieloletniego kustosza w Muzeum Etnografii
w Warszawie. Dochodzimy do końca tekstu. Pot z czoła, ręce w kieszenie, na dziś już dosyć, fajrant, uff.

Gdy córka pluska się w wannie, a puste kosze na powrót wylądowały w pralni, przerzucam resztę podręcznika – trzecią część „Wesołej szkoły” dla klasy trzeciej. Jestem tej serii wierna od lat – nieźle napisana, z tekstami poruszającymi wyobraźnię i myślenie, i o dużym wachlarzu tematycznym potrafi utrzymać zainteresowanie dziecka. Wiem jednak, że wielkimi krokami zbliżamy się do stromych schodów, podręcznikowych tekstów, które będą się stawały dla córki coraz mniej zrozumiałe i dalekie. „Zapaska” z dzisiejszej czytanki jest tego smutną zapowiedzią.

Pamiętam szok, jaki przeżyła starsza córka, gdy swego czasu otworzyłyśmy świeżo nabyty w Polsce w czasie wakacji podręcznik do polskiego dla klasy czwartej.

– Mamo – jęknęła po przekartkowaniu i spojrzała na mnie z przerażeniem – Co to jest?

Zamiast wierszy o tematyce bliskiej dziecku: liryka sprzed stuleci. Zamiast współczesnych opowiadań pióra współczesnych autorów posługujących się współczesną polszczyzną – z rozdziału na rozdział coraz więcej tekstów leciwych w treści i słowie, z obowiązkowymi wyrażeniami dawno relegowanymi z codziennego użytku, wysadzanych gwarą i regionalizmami.

Niczego nie kwestionuję, ani nie krytykuję – broń Boże. W porównaniu z tym, na czym sama się wychowałam, obecne podręczniki do polskiego w ojczyźnie są atrakcyjne i „zjadliwe” jak co najmniej legendarne pierniki
z Torunia. Prywatnie w ogóle jestem miłośniczką tradycyjnej literatury. Kochanowskiego czytam do poduszki, Sienkiewicza co Wielkanoc, soczysty Morsztyn umila mi loty samolotem. Niestety, żebym nie wiem jak się starała, moje dwujęzyczne dzieci mają inne podejście do języka pisanego i na widok diamentów w stylu: „Diabeł się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni” uciekają z domu, a przynajmniej tracą entuzjazm do nauki polskiego.

Przygoda z zapaską i trudności w obcowaniu z polskimi podręcznikami to część większego problemu, który nazywam na własny użytek: „Nie wszystko złoto, co z Polski”.

Jak wiele matek-emigrantek stawiających sobie za cel wychowanie dwujęzycznych dzieci od pierwszej możliwości, czyli już pierwszego dnia drugiego trymestru pierwszej ciąży, rzuciłam się gromadzić książeczki po polsku, by dzięki nim wprowadzać moje potomstwo w świat polskiej literatury, kultury i nade wszystko języka. Przez trzynaście lat od tamtego momentu zgromadziłam w domu ambitną biblioteczkę dla dzieci, a empik, merlin i kilka polonijnych księgarni w USA utrzymają dobrą kondycją finansową głównie dzięki moim rozpasanym zakupom.

Połowy tych książek moje córki nigdy nie przeczytały i, nie łudzę się już dzisiaj, nie przeczytają. Gdybym za machnięciem Disnejowskiej różdżki zerkającej na mnie z pudła z zabawkami mogła cofnąć czas, kupiłabym sobie na to konto lot w kosmos liniami Virgin Galactic. W piątej klasie szkoły podstawowej bardzo chciałam zostać pierwszym dzieckiem w kosmosie. Takie marzenia nigdy nie umierają.

Dramatyczna lub, jak kto woli – praktyczna prawda o doborze polskich lektur dla dwujęzycznego dziecka jest taka, że od początku obowiązuje inny „biznesplan”. Język polski jest naszego dziecka językiem drugim (wymarzony scenariusz to by był językiem „równoległym”, ale to się raczej w normalnych warunkach stałego zamieszkania poza granicami Polski nie zdarza) i nauczanie go nie różni się tak bardzo od nauki każdego innego języka obcego na poziomie zaawansowanym. Szlifujemy konwersację i akcent, poszerzamy słownictwo, ćwiczymy poprawną gramatykę i ortografię oraz umiejętność wyrażania się na piśmie. Jeśli ktokolwiek ma za sobą zaawansowany kurs angielskiego, na którym nauka odbywała się poprzez czytanie i analizę „Canterbury Tales” Geoffrey’a Chaucera mam pytanie: jak szybko zmienili państwo szkołę i nauczyciela?

Przepraszam Konopnicką, Szelburg-Zarembinę, gdzieniegdzie nawet Brzechwę i Tuwima – ale mamy z państwem problem. Emigracyjne dzieci epoki online i życia głównie w wielkich miastach zbyt często mrugają na wasz widok szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Swego czasu heroicznie przekonywałam (były nawet próby przekupstwa) starszą córkę do tak uznanych w polskiej liryce dziecięcej poematów jak: „Na jagody” oraz „Szelmostwa lisa Witalisa”, a z pereł beletrystycznych do „Króla Maciusia Pierwszego” i „Ferdynanda Wspaniałego”. Spotkała mnie sromotna klęska. Córka, ze szczerością właściwą ludziom poniżej pewnego wieku, oznajmiła, że niewiele z tego rozumie, są to nudy na pudy i jeśli tak wygląda polska literatura dla dzieci, to ona za tę literaturę dziękuje. I czy skoro już to ustaliłyśmy, to nie widziałam jej angielskojęzycznego kryminału z serii „American Girl”, akurat by dokończyła, ale gdzieś się zapodział. Cudowne ocalenie honoru polskiej literatury w jej oczach było możliwe wyłącznie dlatego, że kryminał w tajemniczy (doprawdy!) sposób pozostał „zapodziany” na resztę tygodnia, a ja bez dalszych targów podsunęłam jej pod nos dużo mniej „kanoniczne”, za to o niebo bardziej czytelne językowo i merytorycznie powiastki i opowiadania, w większości autorów współczesnych. W niektórych przypadkach były to książeczki, które nabyłam w polskiej księgarni całkiem przypadkiem, lub które polecili mi znajomi, a nie oficjalne rankingi bestsellerów. Przy Młodszej nawet nie próbowałam podobnych podchodów z dyżurną klasyką dla dzieci obowiązującą w Polsce, choć przyznam, odkryłam ze sporą satysfakcją, że Młodsza wykazuje większe zainteresowanie zbiorami baśni i polskich legend, niż jej siostra.

Nie wiem kiedy ani czy w ogóle córka wykorzysta wiedzę o zapasce, nieoczekiwanej bohaterce wieczoru, mnie jednak ta zapaska podsunęła pewien pomysł.

Emigracyjni rodzice, a może wykorzystamy strony dobrapolskaszkola.com na tworzenie naszych własnych „top list” polskich książek, które z jakichś przyczyn (mówmy sobie jakich) spotkały się z pozytywnym odbiorem u naszych dwujęzycznych dzieci? Nie wszystko złoto, co z Polski, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że jest złotem to, co sprawdziło się w innych emigracyjnych rodzinach podobnych do naszej.

Na dobry początek proponuję listę lektur cieszących się obecnie lub w niedalekiej przeszłości dobrym wzięciem u obu moich córek. W załączniku pod listą subiektywne uzasadnienie „dlaczego”.

„Młoda Polonia czyta”, lista dla przedziału wiekowego 7-10 lat

1. „Co to znaczy… 101 zabawnych historyjek” (cz. I i cz. II) – Grzegorz Kasdepke

2. „Pan Mamutko i zwierzęta” – Paweł Beręsewicz

3. „Ciumkowe historie w tym jedna smutna” – Paweł Beręsewicz

4. „Martynka” (wszystkie książeczki z serii) – Gilbert Delahaye

5. „Mikołajek” (wszystkie książeczki z serii) – Rene Goscinny

Dysklejmer:

1. Wszystkie książeczki nadają się znakomicie do samodzielnego czytania, zwłaszcza jeśli dziecko jest w fazie „przechodzenia” z czytanek na poziomie elementarza do tych bardziej zaawansowanych. Trick często stosowany w naszym domu to wspólne czytanie pierwszych kilku akapitów lub stron po czym dziecko (zainteresowane treścią) doczytuje rzecz do końca już samodzielnie.

2. „Nowe przygody Mikołajka” posiadamy dodatkowo w wersji audio, czytane fe-no-me-nal-nie (!) przez aktorski duet rodzinny ojciec-syn Sturhowie i jest to od trzech lat kolekcja płyt prawie nie opuszczająca odtwarzaczy,
w domu i w samochodzie. Dla starszej córki „Mikołajek” stał się bezpośrednią zachętą do nauki francuskiego,
bo chce w przyszłości czytać te opowiastki w oryginale.

3. Paweł Beręsewicz jest naszym najnowszym odkryciem, początek fascynacji jego pisarstwem, dała znajoma
z południowej Kalifornii przywożąc córkom w wakacje opowiadania o Ciumkach. Jeśli chodzi o mnie ze zdumieniem i radością odkryłam, że p. Beręsewicz jest moim dawnym kolegą ze studiów … życie bywa przewrotnie cudowne!

4. Grzegorze Kasdepke jest autorem mnóstwa książeczek dla najmłodszych, nie wszystkie podobały się moim dzieciom jednakowo. Lepiej od prozy p. Kasdepke sprawdzają się w naszym domu pozycje o jawnym zacięci
u edukacyjnym („Co to znaczy” to zbiór opowiadań z przesympatycznymi bohaterami w rolach głównych wyjaśniający najmłodszym znaczenie najpopularniejszych związków frazeologicznych w języku polskim)

5. Seria o Martynce jest – przepraszam rodziców chłopców! – tylko dla dziewczyn. Lubimy je za całokształt: treść, zwłaszcza te pozycje, które tłumaczone były przez nieocenioną Wandę Chotomska (obecnie tłumaczenia robi Liliana Fabisińska) i przepiękne ilustracje bonusowo inspirujące moje córki do chwytania za kartką i kredki. Starsza córka właśnie na serii o Martynce nauczyła się biegle czytać.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Słyszałeś, że Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę?”
Następny artykułBabcia Bożenka: „Wykonałam testament mamy”

1 KOMENTARZ

  1. Swietny artykuł, przede wszystkim sprowadzający na ziemię (bo te nasze ambicje to często chyba jedna ze sporych przeszkód).

    Bardzo chętnie wezmę udział w tworzeniu listy dla najmłodszych, czyli do 3. roku życia, a od nowego roku na bieżąco chętnie podsyłać będę aktualne lekturki mojego starszego syna.

    Myślę, że na tym najmłodszym etapie jeszcze nie będzie zbyt wielu różnic w książkach, jakie czytamy my i mamy w Polsce, o ile oczywiście od początku konsekwentnie rozmawiałyśmy z dziećmi po polsku. Mój mąż rozmawia z dziećmi w języku niemieckim, starszy w wieku 1,5 roku poszedł do niemieckiej opiekunki, ale myślę, że do 3. roku życia oba języki były w miarę równo rozwinięte (może nawet z lekką przewagą polskiego).

    Generalnie korzystam głównie z list i dyskusji na tym niesamowitym forum, będącym kopalnią świetnych pomysłów, nowości, dyskusji o książkach: http://forum.gazeta.pl/forum/f,16375,Ksiazki_dzieciece_mlodziezowe.html?utm_source=powiadomienia&utm_medium=AutopromoPow&utm_content=Forum_Forum–nowy-post-na-forum-dla-anonima&utm_campaign=Forum_pow

    U nas w TOP10 znalazły się:
    1. Seria książeczek-pioseneczek wyd. Muchomor:
    http://www.muchomor.pl/piosenki-dla-dzieci
    Jest ich dużo więcej (np. Ptaszek z Łobzowa, Miała baba koguta, Jadą, jad. misie, Przybieżeli do Betlejem), niż na stronie wydawnictwa, bo nakład wielu z nich już dawno się wyczerpał, a wznowień brak, ale można jeszcze od czasu do czasu trafić na nie na polskim portalu aukcyjnym. Jest w nich sporo archaizmów, ale na tym etapie nikomu to nie przeszkadza, bo gdy dziecko widzi mamę biorącą te książki do ręki, to wie, że zaraz będzie wspólna piosenka. Dodatkowo książki świetnie wydane, małe, całokartonowe, z pięknymi obrazkami czołowych polskich ilustratorów.

    2. Seria książeczek Anny-Clary Tidholm, wyd. Zakamarki:
    http://www.zakamarki.pl/index.php/autorzy/autor/index/id/18/
    Gdzie idziemy?
    Jest tam kto?
    A dlaczego?
    Wymysl cos
    I znowu – świetnie wydane (nieco większy format niż w muchomorach, ale również całokartonowe), krótkie historyjki, które przy pierwszych czytaniach będę jeszcze pojedynczymy obrazkami do oglądania i dopiero z czasem przeobrażą się ku zachwycie czytającej mamy w historię z narracją.

    3. 3 książeczki Evy Susso o Bincie, Lalo i Babo
    http://www.zakamarki.pl/index.php/autorzy/autor/index/id/13/
    niestety kiepsko wydane jak na wiek odbiorcy (twarda okładka, ale zwykłe papierowe strony, regularnie później podklejane), ale za to znowu z pięknymi, soczystymi ilustracjami Benjamina Chauda i pierwsze narracje, a poza tym mnóstwo dźwiękonaśladowczych sytuacji w akcji (u nas hitem było łubu dubu tup, tup, tup:-))

    4. Swietnie przyjęły się również historyjki o Maksie Barbo Lindgren z wyd. Zakamarki
    http://www.zakamarki.pl/index.php/autorzy/autor/index/id/6/
    chociaż tylko część tych książeczek jest tak wydana, jak lubimy to najbardziej (czyli całokartonowo). Maks ma dość specyficzne pomysły (np. kąpanie ciastka, wchodzenie na stół), ale to samo życie, na wszelki wypadek polecam raczej tym odważnym rodzicom:-9

    5. Ja osobiście uwielbiam książki Agaty Półtorak (wyd. Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne): Zaczynaliśmy od „Bee, mee, kukuryku” z pięknymi materiałowymi kolażami zwierząt i ich odgłosów (tylko tyle i aż tyle kryje się w tej książce, bo w przeciwieństwie do wielu innych książek tego typu znajdzie się tu także wrona, mucha, wilk itd.) ale równie często korzystaliśmy też z pomysłów mojej imienniczki na zabawy z dzieciakami (w „Szmatki z tęczowej szufladki” oraz „Baraszkujemy”, które przez bardzo długi czas były jednymi z ulubionych wierszyków mojego dziecka). W kontekście książek dźwiękonaśladowczych niezła jest też „Księga dźwięków” (wyd. Dwie siostry), ale przeszkadza mi tam, że każda istota czy przedmiot „robią” tam odgłos, a nie go wydają czy np. muczą, brzęczą, trąbią itd.

    6. Bardzo ważne były też wierszyki – tu poniosłam najsromotniejszą klęskę, bo szybko okazało się, że dziecię żadnych antologii nie trawi. Zakochało się za to w dobrze wydanych pojedynczych książeczkach z dużą ilością obrazków, jak np. Kurczę blade (Wyd. Babaryba, wspaniałe, całokartonowe dwujęzyczne wydanie), Gałgankowy skarb Zbigniewa Lengrena (wyd. Babaryba, również całokartonowe), W aeroplanie Tuwima (wyd. Bona, całokartonowe), Rzepka Tuwima (wyd. Publicat) z ilustracjami naszej ukochanej Ewy Kozyry-Pawlak, Od A do Z Janusza Minkiewicza i Od 1 do 10 Oli Cieslak (obie w wyd. Dwie siostry, obie całokartonowe). Na samym szczycie wierszy niezmiennie króluje Lokomotywa Tuwima, w wydaniu z ilustracjami Marcina Szancera (wyd. G&P), niestety na miękkim papierze, ale tym razem to tekst się broni. Zresztą wybór takich publikacji jest spory i najczęściej to kwestia gustu co do ilustracji.

    7. Obrazkowe – zasadczno w każdym chyba kraju są książeczki obrazkowe, które każda z mam opowiada w swoim języku, ja tylko chcę zwrócić zwłaszcza mamom chłopców uwagę na tą trudność, którą akurat dla mnie było odszukanie i wyuczenie się nazw różnych maszyn budowlanych, pojazdów specjalistycznych itd. I tu faktycznie przydały się polskie książki obrazkowe, takie jak np. seria wyd. Grafag 100 fotografii (tu szczególnie pojazdy, świetnie wydane, całokartonowe), albo np. bardzo kształcąca i dziecię i mamę seria wyd. Swiat ksążki 1001 rzeczy do odkrycia / odnalezienia i tu także przydają się polskie wydania z dość trudnymi (ale raczej dla mam, moje dziecko uwielbiało nazwy jak np. turkuć podjadek).

    Mam nadzieję, że nie za dużo, jak na pierwszy wpis; nasze półki uginają się pod ciężarem fantastycznych, wydanych w Polsce książek (moim zdaniem też jestem stałym sponsorem kilku internetowych księgarń), a my uwielbiamy wieczorne czytanie i jestem przekonana, że właśnie dzięki książkom jak na razie polski dla mojego syna jest bardzo atrakcyjny.

    Pozdrawiam serdecznie

    Agata

Skomentuj Agata Anuluj odpowiedź

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj