Dużo rzeczy się tu rymuje – są jak echa, udane pary niepodobieństw o wspólnym zakończeniu, zwierciadlane odbicia, pary w tańcu. Pasują do siebie. Tak jak neonowe bikini i palmy, długowłosi surferzy i odrapane bary, wojskowe rzędy mew i wystające przed nimi w oczekiwaniu na zachód słońca tłumy turystów. Domy kolorowe jak motyle, ze skrzydłami z kwitnących kaktusów i palmowymi baldachimami, ukryte niby w dżungli za splątanymi pniami i konarami majestatycznych drzew bunyan, które Budda stawiać miał w jednym ze swych kazań za przykład spełnionego życia i setki statków płynących do wszelkich możliwych portów. Śnieżne czaple i szare pelikany. Myśli gorące i szybkie jak jaszczurki.
Key West to najdalej na południe wysunięty kawałek lądu Stanów Zjednoczonych. Wyspa na Florydzie, z krajobrazem z podróżniczych katalogów. Tonacja: pastelowa akwarela schłodzona przez bryzę. Raj? To zależy od wyobrażeń, z którymi tu przyjeżdżamy, bo wieczne korki, wysokie ceny, wysoki poziom decybeli i ogromne statki wycieczkowe mogą nam do idylli nie pasować. Trzy razy Key West zapowiadało wystąpienie z Unii i do dziś dumnie mieni się Republiką Conch. Kulturowy tygiel, historycznie miejsce osiedlania się piratów, kaznodziei, niewolników, rybaków, posiadaczy broni i gejów – żyjących razem pokojowo na tych piaszczystych paru milach lądu, to także dom producentów kubańskich cygar i Ernesta Hemingwaya (nawróconego na katolicyzm i Amerykę za sprawą Pauline Pfeoffer, swojej drugiej żony), w którym amerykański Noblista zamieszkał, gdy pisał „Pożegnanie z bronią”; dziś mekka turystów o literackim obyciu. Oryginalna nazwa wyspy to Cayo Hueso, co oznaczać ma Wyspę Kości i wyspa ma reputację miejsca najczęściej w USA nawiedzanego przez duchy – historie o duchach i przeszłości zajmują dużą część tutejszej narracji. O całym łańcuchu koralowych wysp (Keys), który wieńczy barwne miasteczko Key West, mówi się „amerykańskie Karaiby”. O Key West mówi się najwięcej.
Do pisania męskiej prozy potrzebne są mocne przeżycia i „męski” do nich stosunek, który oznacza krótkie zdania, zdecydowane poglądy, palące potrzeby, pewien rodzaj szlachetności oraz brak skłonności do usprawiedliwiania, którą kobiety nazywają rozumieniem albo analizą. Key West zapewnia do tego dekoracje. Legendarna ulica Duval ze swym ciągiem barów, galerii, restauracji i butików niczym ze snu hedonisty, subtropikalny klimat, oślepiające światło, szmaragdowe wody Zatoki Meksykańskiej, woń potu zmieszana z zapachem kroplącego się w powietrzu oceanu i korki niczym z metropolii, przez które przeciskają się kobiety na skuterach, niczym we śnie Felinniego, plus wąsaci rowerzyści o południowej urodzie. Wiatr, który przywodzi na myśl marzenia licznych tu rybaków i opowieści o tropikalnych huraganach, które od czasu do czasu nawiedzają region. Moc natury, która dobrze rymuje się tu z zestetyzowaną przez literaturę i kino ludzką przemocą, ale czasem i mocą ducha, jak w opowieściach Hemingwaya. I wreszcie – wszechobecne dzikie koguty i ich pianie o każdej porze dnia i nocy. Często walczą ze sobą na ulicach, lecz nie atakują ludzi. Za kurami rozglądałam się na próżno, najwyraźniej nie wychodzą na podwórka i do barów.
Jak dla wielu mieszkańców Wschodniego Wybrzeża Floryda, tak i Key West było dla Hemingwaya miejscem na spędzanie zim. Latem, gdy temperatury na wyspach wspinają się powyżej 40 stopni Celsjusza, a kleista wilgoć wyprowadza na ulice gady i insekty, udawał się do Wyoming. Legenda głosi, że lokalizacja posesji Hemingwayów na Key West – po drugiej stronie ulicy od latarni morskiej – umożliwiała pisarzowi powroty do domu po pijackich nocach, pardon, stymulujących twórczość męskich wieczorach. Lokalny bar Sloppy Joe’s wciąż tu jest i korzysta z literackiej sławy. W 1933 r. Hemingway napisał podobno o życiu w tej posiadłości: „Mamy tu piękny dom i dzieci mają się bardzo dobrze”, ale biografie twierdzą, że był tu niespokojny (jakby Hemingway był spokojny gdziekolwiek indziej). Stąd podróżował na Kubę (dokąd z Southernmost Point na Key West jest zaledwie 90 mil). Tu powrócił chory po wspólnym z żoną afrykańskim safari, po którym napisał „Zielone wzgórza Afryki”. Tu wybudował sobie ring bokserski, na którym bił się z lokalnymi bokserami, którym za to płacił. Stąd, po hiszpańskich perypetiach wojennych, po których żona wybudowała mu w posiadłości pierwszy na Key West basen, rozstał się z Pauline i wraz ze zmianą żony zmienił zimową rezydencję na Kubę. Martha, numer cztery, nie była jego ostatnią żoną ani przedostatnią miłością, a wojna w Hiszpanii ostatnią wojną, ale tutaj kończy się epizod lat na Key West, więc na tym wspominanie Hemingwaya zakończę, dodając tylko fragment z przemówienia w 1954 r., gdy odbierał Nagrodę Nobla: „Writing, at its best, is a lonely life. (…) and if he is a good enough writer he must face eternity, or the lack of it, each day”.
Przyznaję, nie odwiedziłam hiszpańskiej kolonialnej piętrowej rezydencji Hemingway’a w Key West i nie odczułam takiej potrzeby. Nie odwiedziłam też największej nieliterackiej atrakcji Key West – Butterfly & Nature Conservancy, czyli motylarnio-ptaszarni, choć na to miałam ochotę. Ani Małego Białego Domu – prezydenckiego muzeum, bo czas na Key West chętnie spędzali Truman, Eisenhower, Kennedy, Coolidge, Roosevelt, Carter oraz Clinton. Harry Truman zakochał się nawet w tym miejscu do tego stopnia – z czym akurat rezonuję – że marzył podobno o przeniesieniu stolicy Stanów Zjednoczonych do Key West! Z mało może zrozumiałej, ale przydatnej zasady (którą jak wszystkie czasem trzeba złamać) nie zwiedzamy miejsc płatnych. Ma to swoją dobrą stronę nie tylko finansową – więcej czasu na nieturystyczne atrakcje. Nawet jeśli nazwać tak zwykłe włóczenie się ulicami albo przejażdżki zwykłymi, nie turystycznymi środkami transportu. Próby bezpłatnego zaparkowania samochodu kończą się krążeniem bez końca po wąskich uliczkach, więc zostają autobusy, które mają jedną wadę – za każdym zakrętem utykają w korku, co pozwala jednak dobrze rozejrzeć się po egzotycznych zaułkach. Kolorowi pasażerowie autobusów w Key West, włącznie z rowerzystami-emerytami, przypinającymi swe pojazdy do czoła autobusu, gdy wrzucają jednocześnie do środka milion reklamówek z zakupami, oraz wielkim psem, który zasłużył na egzotyczną tabliczkę weterana bliżej nieznanych służb, zajmującym blisko jedną czwartą tego rzeczywiście niewielkiego pojazdu, są wystarczającą rekompensatą za nieprzejechanie się turystycznym tramwajem, małym i kolorowym jak z ilustracji do książek dla dzieci, i amerykańskim jak parady. W Key West odbywa się co roku parada – a jakże – sobowtórów Ernesta Hemingway’a; wizualnych, a nie literackich, niestety. A codziennie – festiwal zachodu słońca (i nie jest to metafora).
Sunset Celebration na Mallory Square, na malowniczym Starym Mieście Key West to rodzaj sztuki publicznej – teatr bez biletów, w którym buskerzy żonglują owocami, Kubańczycy czy mieszkańcy Karaibów prezentują swoje wokalno-instrumentalne możliwości i zawsze ktoś połyka jakiś ogień albo spaceruje po linie. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że tak intymną romantyczną kliszę, jak oglądanie w parze zachodu słońca, można zamienić z sukcesem w imprezę masową. A jednak, miejsca pary rezerwują sobie już na dwie godziny przed. Motto Key West brzmi „One Human Family” i może o to chodzi w tym spektaklu zbiorowej nostalgii z pomarańczową kulą słońca, tonącą w złotoszmaragdowych wodach w roli głównej – że każdemu z nas każdy koniec dnia przypomnieć może o osobistym i gatunkowym przemijaniu. Jeśli ktoś nie gustuje w takich wzruszeniach, na przeciwległym krańcu wyspy oglądać można zachód słońca prawie w samotności. Podobnie jest z plażami – szukajcie, a traficie zarówno na płatne i zatłoczone, jak i na publiczne i może nie opustoszałe, lecz całkiem przyjemne. Niektóre przewodniki sugerują, że Key West to jedna nieustająca impreza (lub nieustający kac), ale znów: to zależy od naszych skłonności i percepcji, która jak wiadomo za nimi podąża. Potrafię sobie jednak tę imprezę wyobrazić, kiedy spacerujemy wieczorem Duval Street.
Zanim tam dojdziemy, tuż za Southernmost Point, czyli boją z kotwicą zaznaczającą najdalej wysunięty na południe punkt kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, gdzie spieszy się sfotografować każdy turysta, sprzedawcy uliczni zielonych kokosów ze słomką (napój o mdławym i cierpkim smaku całkiem dobrze gasi pragnienie w upale) uśmiechają się południowo rozleniwionym uśmiechem, gdy fotografuję i widać, że nic nie kupię. A może właśnie z jakimś im właściwym instynktem widzą, że jednak wrócę za kilka minut, by spróbować zawartości ze świeżo wydrążonego otworu. A może wcale się nie uśmiechają, może po prostu mają takie rozluźnione twarze? To ciekawe, jak temperatura wpływa na nasze mięśnie, a tym samym emocjonalne zachowania, które wiele mają wspólnego z mięśniowym napięciem. Jak bujność i witalność tropikalnej natury, w której zakochuję się na zabój, wpływają na bujność i witalność myśli albo kreatywność i użycie koloru. Bożonarodzeniowe dekoracje, w tym choinki, w tym upale wyglądają absurdalnie pięknie, więc część podróżnych wybiera fotografię pod choinką, zza której wygląda palma. Doświadczenie porównywalne ze słuchaniem amerykańskich kolęd w amerykańskiej jadłodajni z widokiem na palmy i ocean. Znów czuję, jak podróże pomagają się odwarunkować.
Na starówce próbujemy (oczywiście) lodów w kawiarence pod nazwą Polar Bear – są pyszne. Zgodnie z informacją w przewodnikach, mnóstwo tu lokalnego kolorytu: artystycznie wyglądających typów, rzeźb, restauracji, buskerów i muzyki na żywo. Dużo się mówi o artystach z Key West i okoliczne galerie oraz The Studios of Key West – artystyczna komuna z galerią, parkiem rzeźb i blisko tysiącem studiów twórców tworzących w różnych mediach – potwierdzają, że mieszka tu wiele osób, które wiedzą, co rzeźbić czy malować, by spodobać się zarówno biedniejszym, jak i bogatszym turystom, a nawet koneserom. Wierzę, że spod wszechobecnego w takich miejscach kiczu i koszulek z hasłami doceniającymi najbardziej dziwaczne poczucie humoru wygrzebać można prawdziwą perełkę. Wśród mieszkańców Key West jest podobno po równo biedaków i milionerów, a dominującym mentalnym klimatem na wyspie jest tolerancja.
I jest to całkiem dobre słowo na zakończenie.
Test i zdjęcia: Lidia Russell