Dr Paula Pustułka

Ludzie wyjeżdżają całymi rodzinami, bo wolą mieć mniej, ale jednak być razem, ponad wszystko cenią rodzinne więzi, mają silną potrzebę bycia razem i źle znoszą rozłąkę – mówi dr Paula Pustułka, badaczka migracyjna z Instytutu Socjologii UJ.

Zajmujesz się w swojej pracy badawczej zagadnieniem, które dotyczy coraz większej liczby rodziców – wychowaniem dzieci za granicą. Czy możesz zdradzić, jak to się stało, że zainteresowałaś się tym tematem?

PP: Trudno w to uwierzyć, ale tym tematem zainteresowałam się jeszcze jako studentka. W 2008 roku chodziłam w Instytucie Socjologii UJ na zajęcia o płci, migracjach i obywatelstwie i im więcej czytałam, tym bardziej nurtowało mnie to, że prawie wszystkie badania dotyczą trudności rozdzielenia matek i dzieci. Słynne badania – szczególnie dotyczące Latynoamerykanek i Filipinek – pokazywały separację w kontekście globalnych nierówności. Prawie nikt nie zastanawiał się nad tym, co się dzieje, gdy te rodziny ponownie się połączą w kraju emigracji. Polskie migracje postakcesyjne (czyli takie, które nastąpiły po akcesji, wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej – przyp. red.) były wtedy dość nowym tematem badań i także tutaj rodziny, rodzicielstwo czy wychowanie dzieci analizowane były sporadycznie, więc tym bardziej wydawało mi się zasadnym pytanie o to, co się dzieje z macierzyństwem Polek na emigracji. W międzyczasie sama zostałam mamą w Niemczech i w ramach anegdoty dodam, że w czasie badań do doktoratu prowadziłam wywiady, podczas których mój syn pełzał po podłodze z dzieciakami respondentek – to było bardzo ciekawe doświadczenie!

Czy od tego czasu dostrzegasz jakąś zmianę w sposobie postrzegania polskich migracji?

PP: Obecnie na pewno obserwujemy bardzo pozytywną zmianę w studiach migracyjnych, szczególnie w kontekście polskim, gdzie rosnąca grupa badaczy dostrzega, że sytuacja rodzinna osób wyjeżdżających jest równie kluczowa, jeśli nawet nie ważniejsza, niż ich pozycja na rynku pracy, zarobki, zatrudnienie itp. Bardzo często podkreślam, że – z ekonomicznego punktu widzenia – emigracja z Polski całą rodziną nie jest racjonalna – finansowo opłacalne jest żeby jedno z rodziców pracowało żyjąc oszczędnie zagranicą i przesyłało pieniądze do partnera i dzieci pozostających w kraju, gdzie zarobione środki mają większą moc nabywczą. Wyjazd z dziećmi to nie tylko koszty przeprowadzki, ale też konieczność wynajęcia większego mieszkania czy domu, wydatki związane z edukacją czy opieką (przedszkole, żłobek), a także zwiększone wydatki na codzienne zakupy, które teraz dla całej rodziny robimy w kraju „droższym”. Ludzie wyjeżdżają całymi rodzinami, bo wolą mieć mniej, ale jednak być razem, ponad wszystko cenią rodzinne więzi, mają silną potrzebę bycia razem i źle znoszą rozłąkę z partnerem/partnerką i/lub dziećmi.

Na jakie pytania powinien sobie odpowiedzieć rodzic wychowujący dziecko za granicą?

PP: Trzeba sobie na pewno uświadomić, że wychowanie dziecka to zawsze jest trudne zadanie, a rodzicielstwo na emigracji wymaga jeszcze więcej pracy. Warto zastanowić się, jakie są nasze oczekiwania odnośnie przekazywania ojczystej kultury, tradycji czy języka, a także jakimi pośrednikami będziemy w procesie integracji naszego dziecka czy dzieci ze środowiskiem kraju przyjmującego tj. placówkami edukacyjnymi, rówieśnikami, sąsiadami, kulturą. Cieszy mnie, że coraz więcej rodziców, z którymi rozmawiam stawia na dwu- czy wielojęzyczność dzieci, ale też staram się „odczarowywać” proces nauki języka. Jednym z mitów jest to, że dzieci-migranci wyjeżdżający z Polski język obcy łapią błyskawicznie niczym przez osmozę i w miesiąc po przyjeździe są gotowe na pójście do szkoły z rówieśnikami z kraju przyjmującego – tak oczywiście nie jest. Zarówno do przekazywania języka, jak i tradycji czy kultury, trzeba podchodzić realistycznie i być przygotowanym na trudności, także i na to, że dorastające dziecko może się buntować. W rodzinach wielonarodowych negocjować musimy dodatkowo nie tylko z dziećmi, ale też z partnerem/partnerką i wziąć pod uwagę to, że język i kultura są dla naszych dzieci podstawami relacji z krewnymi i bliskimi.

Wspomniałaś, że rodzice są pośrednikami w procesie integracji – czy jest coś, co mogą zrobić, aby być dobrymi pośrednikami oraz by zminimalizować ewentualne trudności? Jak sobie z nimi radzić, gdy już wystąpią?

PP: Myślę, że trzeba zwracać uwagę nie tylko na opanowanie nowego języka przez dziecko, ale też na to, jak radzi sobie z emigracją, z wielojęzycznością i wielokulturowością. Jako rodzice musimy obserwować dzieciaki, być gotowi na pytania i wiedzieć, gdzie szukać odpowiedzi czy pomocy, gdy coś nas niepokoi. W przypadku tej najbardziej widocznej w ostatnich latach emigracji do Wielkiej Brytanii są już pewne dobre wzorce: od 2010 roku mamy polskojęzyczny poradnik o brytyjskim systemie szkolnictwa podstawowego, są liczne projekty dla rodziców i dzieci realizowane przez Polish Psychologists’ Association, prężnie działają też polskie szkoły sobotnie – tych inicjatyw jest naprawdę sporo. Mam nadzieję, że podobnie kształtować się będzie krajobraz form wsparcia dla polskich rodziców w innych krajach przyjmujących – szczególnie we względnie „nowej” dla Polaków Norwegii, która jest mi szczególnie bliska z uwagi na projekt Transfam, w którym obecnie pracuję.

„Matki Polki” czy „matki Europejki”, to pytanie stawiasz w jednym ze swoich artykułów. W swojej pracy opisujesz kilka typów matek. Czy możesz je krótko opisać? Czy któryś z nich wydaje Ci się najlepszy?

PP: Typologia praktyk macierzyńskich, którą stworzyłam na potrzeby doktoratu jest nawet bardziej skomplikowana i pokazuje jak bardzo różnorodne – i przez to fascynujące – są strategie Polek wychowujących dzieci poza krajem. Wśród trzech typów głównych mamy zatem wspomnianą Matkę Polkę, która jest zasadniczo tradycyjna i zwykle religijna, oddana polskości nawet za cenę nieintegrowania się ze społeczeństwem przyjmującym. Na drugim końcu kontinuum mamy tak zwaną Matkę Intensywną – bardzo europejską, często bardzo dobrze wykwalifikowaną i pracującą na wysokim stanowisku, dostosowującą się do wzorców kraju, w którym mieszka. Ciemną stroną tego przystosowania bywa to, że polskość spychana jest na zdecydowanie dalszy plan w wychowaniu dzieci – po prostu brakuje na nią czasu. Najczęściej pojawiającym się typem w moich badaniach był jednak model, który jest pomiędzy dwoma opisanymi wyżej, czyli Nowa Matka Migrantka, która dokonuje pewnego rodzaju hybrydyzacji, łączenia praktyk wychowawczych – odrzuca pewne elementy polskości, ale też nie wdraża wszystkich elementów wychowania, które proponuje jej społeczeństwo przyjmujące. Nową Matką Migrantką jest chyba być najciężej, gdyż wymaga to nieustannego balansowania pomiędzy dwoma konkurującymi ze sobą kontekstami. Nie jest oczywiście tak, że odnajdziemy się doskonale w jednym typie, bo to nie są kategorie ostre – na przykład ja bardzo staram się być matką feministką (to dodatkowy podtyp), ale zasadniczo chyba jednak jestem matką hybrydową – trochę Matką Polką, trochę Nową Matką Migrantką. W ramach ilustracji pomyślmy o takich codziennych dylematach – czy w soboty dziecko wysyłamy do polskiej szkoły, czy może jednak ulegamy jego namowom, żeby z najlepszym przyjacielem chodziło na karate? Jak decydujemy, co jest ważniejsze dla nas i czy to, co wybieramy jest na pewno lepsze dla dziecka? Co robimy w wakacje, gdy dzieci nas ciągną do Londynu, bo wszyscy rówieśnicy już widzieli stolicę, a poza tym marzą o hiszpańskich plażach, a tymczasem dla nas stolicą jest Warszawa i chcemy pojechać do naszych rodziców, zrekompensować dziadkom to, że wnuków na co dzień nie widzą. Można się domyślić, że nie ma jednej dobrej odpowiedzi na powyższe pytania o to, co w danej sytuacji zrobić, zatem nie ma też jednego najlepszego typu macierzyństwa.

Czy zauważyłaś jakieś różnice między Wielką Brytanią, Niemcami i Norwegią, jeśli chodzi o funkcjonowanie rodzin migrantów i wychowywanie przez nich dzieci?

PP: Wbrew pozorom różnice między krajami przyjmującymi migrantów są drugoplanowe wobec różnic na osi „w Polsce” versus „na Zachodzie/poza krajem/na emigracji”. Większość respondentów w naszych badaniach operuje porównaniami „tam” i „tu” czy też „my” i „oni” i, co ciekawe, ich narracje są dość zbieżne niezależnie od tego, w którym z tych trzech wymienionych krajów mieszkają. Innymi słowy, polscy rodzice napotykają na podobne problemy, przede wszystkim związane z niezrozumieniem różnic systemowych i kulturowych. Weźmy przykładowo problemy związane ze szkołą. W Wielkiej Brytanii wynikają one głównie z tego, że przenosimy bezrefleksyjnie nasze założenie, że obowiązuje rejonizacja i dziecko od ręki dostanie miejsce w placówce najbliższej naszemu miejscu zamieszkania, podczas gdy skomplikowany system ocen szkół w Anglii wymaga od rodziców zabiegania o miejsca w dobrych szkołach ze sporym wyprzedzeniem. Polscy rodzice w Norwegii z kolei nieustannie narzekają na – według nich – zatrważająco niski poziom tamtejszych szkół, nie zdając sobie sprawy, że różnice programowe czy brak ocen wynikają w dużej mierze z ideologii kooperacji – wzajemnej pomocy i współpracy, a nie znanej nam z Polski rywalizacji, gdzie szkoła to wyścig i rankingi. Bardzo dobrze widać podobieństwa tych procesów w tym, że rodzice polscy, którzy przebywają zagranicą dłużej, niezależnie od kraju przyjmującego, z czasem dużo lepiej oceniają lokalny system i doceniają wprowadzone w nim rozwiązania.

Bardzo ważny wydaje mi się też aspekt regionalny – rodzic, który ma problem i mieszka w Londynie, Berlinie czy Oslo jest w sytuacji dużo bardziej uprzywilejowanej niż nasz rodak mieszkający na terenie niezurbanizowanym dwie godziny od Liverpoolu, Frankfurtu czy Stavanger. Mimo bardzo pozytywnej roli i zmian umożliwionych przez nowe technologie, faktyczne wsparcie będzie jednak mniej dostępne dla osób spoza centrów.

Jeśli miałabym podać jakieś czołowe różnice między Norwegią, Niemcami i Wielką Brytanią, to należałoby się cofnąć do charakterystyki migracji z Polski do poszczególnych krajów. Paradoksalnie konsekwencje dla rodziców ma to, kto i kiedy wyjeżdżał nie tyle w ostatnich latach, ile w ostatnim półwieczu, a może i wcześniej. Od tego bowiem zależy w dużej mierze, jak wygląda obecnie istniejąca migracyjna infrastruktura, taka jak ośrodki kulturalne, edukacyjne, biznesowe czy handlowe – stosunkowo dobra, ale też początkowo zamknięta na postakcesyjnych migrantów w Anglii, słabsza i bardzo regionalnie zróżnicowana w Niemczech, oraz właściwie minimalna w Norwegii, gdzie wcześniej Polaków mieszkała zaledwie garstka. Jednocześnie warto podkreślić, że współcześnie wyjeżdżający Polacy wydają się grupą bardzo dynamiczną i zaangażowaną, więc kolejne lata warto obserwować pod kątem nowych rodzicielskich inicjatyw politycznych, stowarzyszeniowych, społecznych.

Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiała: Agnieszka Trąbka

 

Paula Pustułka jest socjolożką i badaczką migracyjną. W 2014 roku obroniła pracę doktorską o polskich matkach-emigrantkach w Wielkiej Brytanii i Niemczech na Uniwersytecie w Bangor w Walii Północnej. Prowadziła badania w ramach projektów „Polskie szkolnictwo w Wielkiej Brytanii – tradycja i nowoczesność” oraz „Nic o nas bez nas – Partycypacja obywatelska Polaków w Wielkiej Brytanii”, a obecnie jest związana z Instytutem Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie w projekcie Transfam zajmuje się badaniem polskich rodzin transnarodowych w Norwegii. Mieszka w Berlinie, gdzie wychowuje wielojęzycznego czterolatka.

 

Serwis „Wszystko o dwujęzyczności” jest dostępny na licencji Creative Commons znanie autorstwa 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Uniwersytetu Warszawskiego. Utwór powstał w ramach projektu finansowanego w ramach konkursu „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2015 r.” realizowanego za pośrednictwem MSZ w roku 2015. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2015 r.”.

Poprzedni artykułŚwiąteczne iluminacje na Dyker Heights w Nowym Jorku
Następny artykułJasełka w Akademii Języka Polskiego w Manchester, NJ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj