Oryginalny pomysł Doroty Kobieli, współreżyserki i współautorki scenariusza do nominowanej do Oscara polsko-brytyjskiej produkcji „Loving Vincent”, znalazł uznanie wielu amerykańskich i brytyjskich krytyków i spełnił marzenie wielbicieli malarstwa duńskiego mistrza o tym, by znaleźć się w świecie jego obrazów. Recenzent z „New York Timesa” napisał, że jest to film, który maluje Van Gogha jego własnymi obrazami i to prawda. Pracowało nad nim 115 współczesnych malarzy i animatorów, m.in. z Polski, USA, Grecji i Kanady. Tak powstało 65 tysięcy obrazów olejnych namalowanych w technice Van Gogha i zamienionych na klatki animacji. Nikt dotąd niczego podobnego nie zrobił. „Natrafiłam na zdanie Van Gogha, że tak naprawdę mogą mówić za nas tylko nasze obrazy” – wyjaśnia Dorota Kobiela – „I pomyślałam, że mogłabym potraktować je dosłownie”. Realizacja filmu była spełnieniem jej marzenia.
Powstał świat niezmiernie wciągający, intensywny, rozedrgany, barwny, gęsty od farby i emocji. W tym sensie zbliża on rzeczywiście widza do postaci genialnego malarza. Vincent zaczął malować w wieku, w którym większość współczesnych mu malarzy miała już na koncie nie tylko artystyczną edukację, ale i sukces – w okolicach trzydziestki – i malował w samotności, ubóstwie i w napięciu przez kolejnych dziesięć lat, jak gdyby czując, że nie zostało mu zbyt wiele czasu. „On malował wszystko, w czym żył”, podkreśla reżyserka, która pokazała w swoim filmie tragiczne ostatnie lata życia malarza w małym miasteczku na północy Francji. Wykorzystano w nim motywy ze 120 płócien Van Gogha.
W warstwie wizualnej jest to film rzeczywiście olśniewający, zniewalający, hipnotyzujący. Robi wrażenie nawet na małym ekranie. Powstawał w taki sposób, że najpierw kręcono sceny z udziałem żywych aktorów, a potem przemalowywano je na olejne obrazy, kadr po kadrze. Produkcja „Twojego Vincenta” (polski tytuł) zajęła osiem lat, a malarza zagrał Polak Robert Gulaczyk. Dramatyczna muzyka Clinta Mansella doskonale komponuje się z pulsującymi obrazami, a kreacje brytyjskich aktorów, którzy użyczyli głosów i twarzy postaciom, są bez zarzutu. Warstwa fabularna, niestety, nie dorasta do tego poziomu. Nawet jeśli przyjmiemy, że film celowo podąża tu niespiesznie tropem legendy niezależnego filmu, „Obywatela Kane” Orsona Wellesa.
Współreżyser filmu Hugh Welchman („Piotruś i wilk”) po rozdaniu Oscarów powiedział dziennikarzom, że „Większość z głosujących to reżyserzy i producenci mainstreamowych filmów akcji, których animacje nie pociągają. Nasze medium jest kompletnie zdominowane przez filmy rodzinne”. Ale nawet jeśli przyznamy mu rację i jeśli uświadomimy sobie, że zdobywca tegorocznego Oscara w kategorii filmu animowanego, produkcja Pixar „Coco”, miała 30 razy większy budżet niż „Loving Vincent”, więc w konfrontacji z nią polsko-brytyjskie „labor of love” (jak nazwał film Kobieli i Welchmana krytyk z „New York Timesa”), które zaczęło się od crowdfundingu na Kicksarterze, nie miało dużych szans, prawdą jest też, że nie jest to animacja z tej samej półki, co np. japońskie oscarowe „Spirited Away”.
Film Kobieli i Welchmana opowiada o tajemnicy życia i śmierci artysty, którego „Słoneczniki” zna dziś każdy i który namalował łącznie 800 płócien, a za życia sprzedał tylko jedno. 799 płócien Van Gogha sprzedawanych po jego śmierci do dziś (w latach 90. jedno z nich sprzedano za 82 mln dolarów) ocaliłoby nie tylko życie jego brata Theo i jego rodziny, ale i niejedną afrykańską wioskę. Zagadka życia i śmierci malarza pozostaje jednak niewyjaśniona, podobnie jak tajemnica rozgwieżdżonego nieba i film Kobieli bardzo ładnie artykułuje tę tezę, ale niekoniecznie pasuje to do kryminalno-dokumentalnej fabuły, która ją poprzedza. Emocje prowadzone w jednym kierunku, „padają” kilkakrotnie, zanim wzniosą się w zupełnie innym; narracyjne luki wypełniają poruszające obrazy. Dialogi, jak na obecność Jacka Dehnela pośród scenarzystów, są przyzwoite, ale nad akcją, tempem, rozłożeniem akcentów, kontrapunktami i puentami naprawdę można by jeszcze popracować. Film jako całość robi wrażenie serii klimatycznych etiud, które nie udźwignęły ani tajemnicy malarza, ani emocjonalnego ładunku muzyki i kadrów. Brakuje mu spójności i dynamiki – i „Starry Night” w zakończeniu nie wybrzmiewa w związku z tym tak, jak na to zasługuje bohater piosenki.
Polacy byli oscarową porażką „Twojego Vincenta” rozczarowani (uznawano go w kraju za „oscarowego pewniaka” – był wśród pięciu animacji nominowanych do tej nagrody, którą ostatecznie odebrało „Coco”, opowieść o meksykańskim chłopcu marzącym o muzycznej karierze). Amerykańscy krytycy podkreślali jednak, że fim nie wyszedł poza wizualny efekt „wow” i nazywali go np. „dazzling eye candy” (albo jeszcze gorzej – „a cake that is all frosting”). Ja pomimo wszystko polecam obejrzenie „Loving Vincent” – to jedyny w swoim rodzaju hołd złożony malarstwu i osobowości Van Gogha, wizualnie nie ma sobie równych i jego wrażliwość jest bardzo europejska. Jeśli jest porażką, to ma ona wiele znamion triumfu. Być może, jak to miał powiedzieć Herman Melville, lepiej jest ponieść porażkę będąc oryginalnym niż osiągnąć sukces, naśladując innych?
Lidia Russell
Reżyserzy i malarze o powstawaniu filmu: http://www.bbc.com/culture/story/20171016-loving-vincent-the-film-made-entirely-of-oil-paintings
Images Credit: Loving Vincent/Altitude Films/Breakthru Films