„Landrynki w zalewie octowej”, książkę Alicji Filochowskiej-Pietrzyk, polecam do wykorzystania na lekcjach w polonijnych szkołach, by pokazać życie na co dzień w Polsce Ludowej na przykładzie rodziny autorki, która była zastępcą redaktor naczelnej magazynu PANI i również współpracuje z naszym portalem.

Książka jest historią jej rodziny, Filochowskich z Milewa Wielkiego, małej wsi oddalonej 20 km od Łomży, w której liczba mieszkańców nigdy nie przekroczyła 100! Autorka urodziła się 4 lata po zakończeniu II wojny światowej i prowadzi nas przez swoich 18 lat życia w małej miejscowości o wielkim dla niej znaczeniu. W tej niewielkiej wsi dostała od rodziców wychowanie, które dało jej siłę na całe życie. „Rodzice stali za nami murem, wierzyli w nas” – napisała autorka, która również przybliża  swoich przodków.

Na naszym portalu piszemy o wielu książkach, ale ta ma znaczenie specjalne. Nie tylko jest ciekawą historią jednej rodziny, ale może wzbogacić materiały pomocnicze na lekcjach historii w polonijnych szkołach. Książka Alicji bowiem bardzo trafnie wkomponowuje  się w obraz i atmosferę życia dzieci i młodzieży w latach 60. tamtego wieku.

Postanowiłam poddać książkę testowi. Siedziałam w ogrodzie z córką – licealistką i czytałam na głos fragmenty „Landrynek w zalewie octowej”. Już sam tytuł wywołał reakcję u córki.

„Landrynki, to te twarde i kolorowe cukierki, tak?” – upewniała się.

„Siedzimy tutaj od ponad 500 lat” – napisała Alicja o rodzinnych stronach. „Bardzo długo!” – zauważyła z podziwem nastoletnia córka, urodzona w USA. – „A ja już mieszkałam w czterech różnych domach”- dodała.

Zarówno na nastolatce, jak i na mnie, robi też informacja, że na dom rodzinny autorki książki trzeba było przywieźć 6 tys. cegieł. Kto z nas wie, ile cegieł użyto na budowę domu rodzinnego? Kto tę liczbę pamięta, nawet jeśli kiedyś znał? Ten, i więcej podobnych szczegółów z życia rodziny chwytają za serce.

Autorka opowiada nie tylko o swojej szkole i perypetiach związanych z jej niezależnym myśleniem, rodzinie, ale i o sąsiadach. Właśnie sąsiadach! Sąsiad w Polsce to był ktoś bardzo ważny, bliski i potrzebny w przeciwieństwie do Ameryki. Autorka tak wspomina sąsiadów: „Rozmowy wokół lampy naftowej pozwalały dać upust frustracji, podzielić się przemyśleniami, puścić wodze fantazji. Zwykle w tych wieczornych naradach oprócz taty brali udział nasi sąsiedzi: panowie Julian Niedźwiecki z bratem Józefem, oraz pan Antoni Szumowski. To byli najbardziej zaufani ludzie. Pamiętajmy, stalinowskie porządki, czystki, aresztowania – ciągle były na porządku dziennym”. Sąsiedzi dawali poczucie przynaleźności do wspólnoty i poczucie bezpieczeństwa. Jak pisze autorka, w prawie wszystkich uroczystościach takich jak wesele i pogrzeby, uczestniczyła cała wieś.

W książce znajdziemy też opisy porannych wypraw na grzyby, relacje z budowy szkoły, wyjazdów na odpusty. Jest też opis zimy stulecia 1962/63, gdy Alicja jako uczennica pierwszej klasy liceum spędziła wiele tygodni w domu, bo wszystkie szkoły, zakłady pracy zostały zamknięte.

„Gdy skończyłam książkę, pomyślałam, że już mogę umierać”– powiedziała Alicja. – „Opisałam dzieje mojej rodziny. Oczywiście, żartuję. Tak naprawdę, poczułam ulgę. Ale zaraz potem przyszły mi pomysły na kolejną książkę…”. Po czym dodała: „Mój wnuk Antoni jest pożeraczem książek, lubi też jak mu opowiadam i jego siostrze Chloe, stare historie z mojego życia. Znają je dobrze. Znają też dobrze język polski, bo chodzą do polskiej szkoły sobotej w Anglii. Z radością oddaję im moją książkę”.

Zapewne książkę Alicji przyjmą z radością nie tylko wnuki, ale również polonijni uczniowie klas 8-11. Książkę, która liczy 208 stron, wydało Łomżyńskie Towarzystwo Naukowe. Kontakt z wydawnictwem: ww.ltn.lomza.pl.

.

Danuta Świątek

.

Fragment książki

Zmory dzieciństwa

Szczęśliwe dzieciństwo? Zdecydowanie było naszym udziałem! Pomimo szarych czasów komuny, w których przyszło nam dorastać, rodzice robili wszystko, byśmy się czuli kochani i  bezpieczni. Jedyną rzeczą, jakiej od nas oczekiwali, były dobre wyniki w nauce, co akurat nie było większym problemem. Czy znaczy to, że nasze życie toczyło się gładko jak po stole? Bynajmniej!

W latach 60. prawdziwą zmorą dla dzieci była pasionka krów. Nienawidziliśmy tej czynności z całego serca. Równo, wszyscy troje. A tu nie było rady. Zgodzony do pasienia bydła człowiek chciał mieć wolne w wakacje i niedziele. Tak więc w dni wolne od szkoły musieliśmy pilnować naszego stada – kilkunastu sztuk bydląt. Zaczynało się to wcześnie rano, po śniadaniu, od wygnania bydła na nasze pastwisko na Budziskach. Nie była to łatwa czynność. Nasze krówki miały to do siebie, że tak jak i my lubiły niezależność. Zamiast wędrować drogą grzecznie, po sznureczku, rozbiegały się na boki, czasem tratując zasiewy sąsiadów. Nie potrafiły sobie z nimi poradzić nawet nasze psy, które dopiero przy tacie zaprowadzały w stadku należyty porządek. Ale tata zajęty przy obrządku rzadko miał rano czas, częściej towarzyszyła nam mama.

Kiedy więc po wszystkich trudach docieraliśmy na miejsce, zaczynało się najważniejsze – pętanie krów. Ta czynność należała do odprowadzających nas na pastwisko dorosłych. Parciane pęta temperowały trochę ruchliwość stada, nie na tyle jednak, by na dłuższą chwilę można je było spuścić z oka. Kiedy więc to na mnie wypadała kolej pasienia, wiadomo było, że coś może się wydarzyć. Fakt, z naszej trójki nienawidziłam tej roboty najbardziej. Przykre były zwłaszcza dyżury niedzielne. Ludzie jechali do kościoła albo na odpust, a  tu trzeba było doglądać bydła. Cóż za niesprawiedliwość! 

Bydło musi się napaść, a odpust nie ucieknie. Najwyżej się trochę spóźnimy – słyszeliśmy w odpowiedzi.

Najtrudniejszym wyzwaniem były letnie burze. Bywało, że przychodziły nagle, a  ulewny deszcz i  trzaskające zewsząd pioruny zdawały się, nam dzieciakom, końcem świata. Zwykle na ratunek przybiegała mama, przykryta jakimś chwyconym w  pośpiechu okryciem. Od razu, przy jej boku, odzyskiwaliśmy właściwe postrzeganie rzeczy. I choć przemoczeni do szpiku kości, sprawnie ogarnialiśmy krówki i szybko – jak tylko się dało – zapędzaliśmy je do zagrody.

Jeśli była pogoda, żeby jakoś przetrwać tych kilka godzin, zabierałam ze sobą książkę. Jak to się kończyło, nietrudno przewidzieć. Jedno wydarzenie pamiętam do dzisiaj. Musiałam już mieć kilkanaście lat, bo pochłaniała mnie akurat lektura „Jana Krzysztofa” Romain Rollanda – dość barwnie opisująca losy, pochodzącego z  bardzo biednej rodziny, muzyka. Choć pierwowzorem miał być niemiecki muzyk Jan Krat, tak naprawdę Rolland zawarł w powieści wiele z  losów genialnego Beethovena. Bardzo poruszyła mnie ta historia. Tak bardzo, że któregoś letniego dnia poderwał mnie na nogi głośny krzyk taty: – Alusia! Gdzie masz krowy ? Zerwałam się na równe nogi. Nade mną stał wzburzony tato, przy nim rower, ale krów nigdzie nie było widać. Okazało się, że stały już oborze. – Ale jak? Jak to się stało? – starałam się pytaniami złagodzić wściekłość ojca.

– Jak? I  ty się pytasz jak? Przygnał je Tyborowiak z  Łosiów, bo splądrowały mu pole. Gdzie ty masz oczy, dziewczyno? – tata nie przestawał mnie łajać! Cóż, nie była to pierwsza moja wpadka. Tyle, że tamte jakoś mi uszły, bo dotyczyły naszych pól, tym razem krowy powędrowały hen, na pola ludzi z  sąsiedniej wsi. To był mój ostatni występ w roli pastuszka. Od tego dnia wakacyjne pasienie spadło wyłącznie na Basię i  Bogusia. Ci bardzo często łączyli swoje dyżury i  czas pasienia wypełniali wspólną zabawą. Młodsza ode mnie o 2 lata Basia była wspaniałą opiekunką  o 4 lata młodszego od niej braciszka, gdy był mały zabawiała go, karmiła, ubierała. Krowy jakoś im się nie gubiły. Na dodatek Basia znalazła jeszcze czas dla wypasającej na przyległym poletku krowę 80-letniej Marylki, która była analfabetką. Basia mozolnie uczyła staruszkę liter, a potem czytania. Dobre serce Basi pozostało takim do dzisiaj…

Tymczasem ja, uwolniona od pasionki bydła, popadłam w  jeszcze większe tarapaty. Tu słowo wyjaśnienia. Nasza mama, chcąc zyskać trochę grosza na domowe wydatki, postanowiła dodatkowo hodować gęsi. W  tamtym czasie był run na gęsie pierze. Wystarczyło tylko nabyć gęsie jaja, nasadzić wiosną albo jeszcze łatwiej – kupić wyklute już pisklęta i …poczekać aż dorosną. Ba! Żebyż to było takie proste! W  odróżnieniu od kurcząt, które karmiło się gotowanymi jajami, potem specjalną paszą, gąsięta wymagały dodatkowo wyprowadzania na zieloną trawę, koniczynę, jednym słowem daleko na pole. A tam znów trzeba je było popaść, by najedzone do syta, mogły szczęśliwie wrócić do domu. Trzeba powiedzieć, że gąsięta nie były tak ruchliwe jak bydło, nie wchodziły w szkodę sąsiadom, jednak tak jak i  tamte, lubiły się rozłazić po drodze, przysiadać w  bruzdach. Żeby szybciej pokonać drogę na pole, brałam czasami ze sobą rower. Jadąc nim próbowałam kołem naganiać na dróżkę co bardziej niesforne sztuki. Niestety, zdarzyło mi się co nieco poturbować kilka piskląt. Zdziwionej mamie tłumaczyłam ich kiepski stan chorobą. – Pewnie się czegoś niedobrego najadły. Kiedy jednak w  ciągu kolejnego tygodnia mama znalazła w  bruzdach trzy nieżywe sztuki, tłumaczenia na nic się zdały. Musiałam przyznać, że je rozjechałam rowerem. Reakcja mamy, która się rozpłakała, była bardziej dotkliwa niż lanie, które wówczas dostałam.

Zmory pasionkowe skończyły się wraz z  nastaniem pastuchów elektrycznych. Proste to urządzenie, wykorzystujące prąd z akumulatora, zrewolucjonizowało całkowicie tę część życia na wsi. Wyzwoliło, nie tylko dzieciaki, od przykrej, nudnej czynności.

Poprzedni artykuł“W czym mogę pomóc?” – IV edycja konkursu Polonijny Rodzic na 6. 2021 zakończona!
Następny artykułCzy fizyka może iść w parze z wierszami?

4 KOMENTARZE

  1. Jest świetna książka, której autorka dzieli się szczerze, prawdziwą wrażliwością swojego serca, pamięcią o swoich przodkach, o formującym ją dzieciństwie. Piszę serdecznie o ludziach i miejscach, o smakach i zapachach przeszłości… „Landrynki w zalewie octowej” mówią o integrującej i budującej wartości wspólnej, rodzinnej pamięci, o szacunku dla rodziców, dziadków, pradziadków, o świadomości własnych korzeni, czyli o elementach współtworzących naszą tożsamość. Teraz zadanie dla czytelników: mądrych, świadomych rodziców, by przekazywali swoim pociechom wiedzę o przodkach, tradycję, by uczyli je szacunku dla tej pamięci, oraz dla wychowawców, by swoim autorytetem potwierdzali wartość pamięci o korzeniach, zaszczepiali w młodych ludziach pragnienie poznania siebie poprzez wiedzę i pamięć o przodkach, o ich wyborach i postawach, o niematerialnym dziedzictwie, które przejmujemy z pokolenia na pokolenie.

    • Zosiu! Zosiu! Co Ty mówisz! O przodkach, wogole ludziach, można mowić na rożne sposoby. Ty wybrałaś aparat fotograficzny i pdięknie nim operując tez opowiadasz. Często trafniej, bo zwiezlej! W jednym obrazku umiałam powiedzieć więcej niż napisał dziennikarz. Tak wiec nie kryguj się tylko pomysl o wystawie. Chętnie bym się na nią wybrała…

Skomentuj Frąckiewicz Anuluj odpowiedź

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj