– Nie! Jak możesz nawet tak myśleć! Przecież musimy! Musimy i … już! – zwraca się do mnie z rozpaczą w głosie (i oczach) Mniejsza, czyli córa młodsza.
– A ty co o tym sądzisz? – pytam Małą, czyli córę starszą.
– Że o czym niby?
Mała siedzi razem z nami przy stole, ma przytomny wzrok, wszystkie funkcje w normie (nawet siorbie herbatę), nic w tej chwili nie podczytuje, ani w ogóle nie robi, ale myślami jest ewidentnie co najmniej na Marsie, jeśli w ogóle nie na jakiejś Gliese 581 c. Gdybym zamiast konwersować z jej młodszą siostrą ucinała sobie pogawędki z własną koleżanką, to przebywając nawet na innej kondygnacji domu Mała byłaby zorientowana co do każdej kropki i przecinka w tej rozmowie. Ciekawe to jest zjawisko, te uszy u nieletnich, nieprawdaż.
– Rzucam propozycję, by nie robić śniadania wielkanocnego – powtarzam. – Najpierw przez miesiąc grupowo-grypowo umieraliśmy, jak tylko stanęliśmy na nogi to zrobiły się ferie wiosenne i pojechaliśmy się dobijać na nartach, a teraz nagle zrobiło się już tylko 5 dni do świąt. Jestem niezgorszym cyborgiem, ale wciąż czeka mnie po tych nartach kilka pralek prania, nie mówiąc o stanie, w jakim znajduje się dom.
– A w jakim on się znajduje stanie? – szczerze dziwi się Mniejsza. – Wszystko jest na swoim miejscu: ściany, meble, podłoga. Chomik nam tylko uciekł i jak gdzieś zdechnie w rurach to będzie śmierdziało. Tak mówi tata. Poza tym mogę zebrać z dywanu i szycie, i klocki, i nawet plastelinę – hojnie oferuje swoje usługi.
– Wdeptanej w dywan, obawiam się, nie zbierzesz.
– To zeskrobię – Mniejsza jest niezrażona.
– Jeżeli mamy robić to przyjęcie, będę potrzebowała mnóstwo pomocy – zwracam się do Małej. – Nie mówimy
o myciu okien, ale na przykład takim parapetom i siatkom wentylacyjnym należałaby się solidna przecierka.
Do tego wasze pokoje, a zwłaszcza twój. Wiesz o czym mówię – wzdycham i zawieszam na Małej ciężki wzrok.
Mała jest z kategorii ludzi skrajnie twórczych, którzy żadnemu śmieciowi nie przepuszczą, dopóki nie zobaczą, co się z nim da zrobić. Opakowania (preferowane folia i styropian), ciekawie wytoczone butelki i pudełka, obtłuczone płytki ceramiczne, dziurawe skarpety i przygodne tasiemki, o gazetach, szmatkach, ścinkach (ludzie litości, to są „elementy dekoracji”, nie żadne ścinki!), sznurkach i wszelkiej maści „inspirujących formacjach geologicznych” nawet nie wspominając. Sęk w tym, że nawet po obróbce śmieci najczęściej pozostają śmieciami, tylko zamiast w koszu nadal prezentują swoje wątpliwe wdzięki na otwartej przestrzeni w okolicach biurka i szafy Małej.
– Bo śłodkie pięciojatki będą chciały psijść i obejzieć jibki w moim akwajium! – wygłupia się Mała artykułując jednak dokładnie to, czego nie dopowiedziałam.
– Choćby dlatego! – mówię i nagle znów dopadają mnie wątpliwości. – Nie, no nie wiem. Przecież ja w ogóle nie mam siły na te święta. A co dopiero na święta z przyjęciem!
Od lat organizuję w domu śniadanie wielkanocne dla kilku zaprzyjaźnionych polonijnych rodzin z dziećmi. Mechanizm dotarty jest do tego stopnia, że nie musimy nawet między sobą ustalać, co kto szykuje i donosi na stół. Wiadomo – to, co zawsze. My jesteśmy od pasztetu i pomarańczowego mazurka. Obiecałam w ubiegłym roku córkom, że dam im całkowicie wolną rękę – może nawet usunę się na ten czas z domu – w gestii dekoracji ciasta na kolejne święta.
Mniejsza znów posyła mi spojrzenie przepełnione cierpieniem.
– Mamo, ty nie rozumiesz! – rozkłada nade mną bezradnie ręce i kiwa głową, zupełnie jak mojej śp. babcia tego dnia, gdy wróciłyśmy z kuzynką po zabawie w strumieniu znanym reszcie wsi nie jako źródło wody pitnej,
a raczej miejsce załatwiania całkiem innych potrzeb przez zwierzęta gospodarskie pasące się na przylegającej doń łączce. – Musi być polskie śniadanie wielkanocne, bo to jest nasza polska tradycja, rozumiesz? Bo jak jego nie będzie to właściwie … nie będzie żadnych świąt. Żadnych! – dodaje z takim naciskiem, że słowa aż odbijają się echem od żyrandola.
– Zarzekałaś się w zeszłym roku, że masz zamiar wstawić sobie zamek w drzwi, żeby się bronić przed tymi „maniakalnymi pięciolatkami” – zwracam się znów do Małej.
Mała już nie błądzi po odległych galaktykach, jest na bieżąco z wątkiem dyskursu, a nawet – na Jowisza, czy to możliwe, że to się w ogóle dzieje? – przytakuje swojej młodszej siostrze. Ostatni raz, gdy się z nią w czymkolwiek zgadzała, miał miejsce tak dawno, że szczerze nie pamiętam.
– Zmiana planu – orzeka z chichotem. – Po prostu ustawię je w szeregu i będę wprowadzać wyłącznie dwójkami za okazaniem biletu. – Wizja jest tak mocna, że za moment rechoczemy już wszystkie. – Nie, no spoko, jakoś to przeżyję. A jak potrzebujesz to ja ci nawet mogę ten pasztet upiec. Właściwie to ja bym go bardzo chętnie chciała upiec. Duża N. by mi pomogła. I może też K.? Może C. by chciała przyjechać? Och, co za wspaniały plan. Co to będą za święta. Mamusiu!
„Mamusiu! – zawołał Paulin i puścił wędkę, która upadła na skały”– tak ukochany Sempe opisał reakcję jednego z kolegów ukochanego Mikołajka (z naszej ukochanej książeczki „Wakacje Mikołajka”) na widok ryby dyndającej na jego wędce.
Mamusiu, ratunku! Wyciągnęłam z mroków wszechświata dwójkę dzieci, a tu się okazało, że to dwugłowy smok. Na imię mu Kuzyn Wawelskiego i choć mieszka u stóp Gór Skalistych strzeż się każdy, kto chciałby mu uniemożliwić plany celebracji jego polskich korzeni i tradycji!
A więc głęboki wdech, głowa do góry i naprzód marsz w kolejne polskie (pracochłonne, męczące, cudowne, wyjątkowe) święta.
Eliza Sarnacka-Mahoney