kot w domu

Stare porzekadło głosi: najlepszy terapeuta ma sierść i cztery nogi. Zaadoptowaliśmy kota. Kot ma dwa lata, pieprzyk na nosie i przybył do nas ze schroniska Humane Society.

Pomni na inne, stare porzekadło, które powiada, że początki są zawsze pod górkę, radzimy sobie jak umiemy ze stresem, jakie kot wprowadził do naszego życia.

– Bierzmy go zaraz! Natychmiast! Zanim nas ktoś uprzedzi! – Młodsza dostała spazmów ze stresu już przy pierwszej wizycie w schronisku, podczas zabawy z pierwszym kotem, którego zabraliśmy na kwadrans do sali wizyt.

– To pierwszy kot, którego w ogóle obejrzeliśmy. Nie kupuje się kota w … worku – przypomniałam sobie kolejne przysłowie. – Obejrzyjmy przynajmniej kilka innych.

– Po pierwsze to dadzą nam kota w tekturowym pudełku – odrzekła Młodsza. – A po drugie, po co szukać, skoro ten jest idealny? Od razu wszedł mi na kolana, nie syczy, nie gryzie. Czego chcemy więcej?

Nie wiedziałam, czego, jednak odwiedziliśmy kilka innych schronisk. Poznaliśmy mnóstwo fantastycznych zwierzaków, wszystkie idealne, niegryzące, niesyczące, niektóre rasowe, większość o wiele „przystojniejsza” od czarno-białej chudoby z pieprzykiem na nosie i o nieparzystej liczbie nóg w tym samym kolorze. Trzeciego dnia „poszukiwań”, przy akompaniamencie narastającej histerii dzieci, że ten pierwszy jest jedyny na świecie i pewnie już ktoś go wziął, wróciliśmy do Humane Society. Prawie się zbiorowo popłakaliśmy, gdy nasz jedyny zamiauczał na nasz widok.

Za radą fachowców należało ulokować kota w jakimś ciemniejszym pokoju i na początku nie przytłaczać atencją, nie płoszyć. Wybór padł na pralnię, bo mała, a przy tym cicha, z boku domu, tuż przy garażu. Kot zasnął na pralce. Wycofaliśmy się na palcach i bezszelestnie rozeszliśmy się do swoich zajęć. Mąż pojechał do pracy. Starsza wytrzymała pół godziny, nim nie wślizgnęła się do pralni sprawdzić, co sierściowiec porabia, może jakieś uspakajające moce terapeutyczne już mu się uaktywniły.

– Nie ma go! Uciekł! – rozległo się po chwili na cały dom.

Wpadłam do pralni. Po kocie ani śladu. Ki pies? Duch jakiś? Przez ściany przeniknął? Poziom stresu, choć wciąż nie opadł po porannych wydarzeniach, podskoczył o kilka kolejnych stopni w skali Freuda. Starsza już wykręcała numer ojca.

– No świetnie! – płakała w słuchawkę. – No pięknie! Pół godziny i po kocie! Na pewno przemknął ci między nogami, gdy wychodziłeś z pralni do garażu, ty zawsze jesteś taki roztargniony, a potem uciekł gdy wyjeżdżałeś. Zawsze tak jest! Ze wszystkim! Nie cierpię tego świata!

Z sercem w gardle i wzrokiem wbitym w ścianę (może choć odnajdę punkt, w którym kot przez nią przeniknął) przysłuchiwałam się jak kilka tygodni terapii – z żywymi ludźmi – wzięło w łeb. I to zanim ta z kotem miała nawet szansę je wesprzeć.

Na okoliczność, że kot nie duch przetrząsałam wszystkie pomieszczenia. Starsza przeszła przez garaż i zajęła się ogrodem. Mąż w stanie przedzawałowym zwolnił się z ważnej narady i pędem znów jechał do domu.

Wróciłam do pralni po rolkę papierowego ręcznika. Otworzyłam szafkę nad pralką i wtedy zobaczyłam dwoje wielkich, wbitych we mnie oczu oraz kawałek czarnego ucha. Kot siedział na dolnej półce całkowicie zakopany w ręczniku kąpielowym i łypał na mnie z całą mocą.

– Ty biedny, przestraszony zwierzaku! – usiłowałam wywabić go z kryjówki kocim cukierkiem. – Nie rozumiem, jak otworzyłeś, a potem zamknąłeś drzwi od szafki, ale rozumiem, że się boisz. Dobrze, siedź sobie tutaj, poczekamy, mamy czas, nie pali się, i spróbujemy cię przekonać, że nie jest tak źle, jak ci się w tej chwili wydaje, tu jesteś bezpieczny, tu na ciebie czeka miłość i akceptacja, będzie tylko lepiej. Co ty na to?

Starsza i Mąż stali w drzwiach pralni i przysłuchiwali się mojemu monologowi do kota.

– Nieźle. Terapeutka byłaby z ciebie dumna – powiedziała z uznaniem Starsza. – Wydaje mi się, że już jest w lepszym stanie – dodała wskazując na kota.

Poziom stresu w związku z kotem opada, ale nie za szybko. Kot wciąż woli drapać meble i dywany zamiast swojego drapaka, wymaga, by przy nim stać, gdy spożywa posiłek, inaczej nie chce jeść wcale, wchodzi w kąty, z których nie potrafi się wydostać, usiłuje gryźć rośliny domowe, nie wspominając o rywalizacji między córkami o to, czyje łóżko woli bardziej.

Ale zdecydowanie idzie ku lepszemu. Coraz częściej odnajdujemy go nie za pralką, a za żaluzjami na parapetach i nie pod kaskiem narciarskim na górnej półce w szafie, a pod kanapą. Dzień, w którym przestaniemy się stresować, a kot uwolni swoje terapeutyczne moce jest coraz bliżej!

 
Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułCała Polonia Czyta Dzieciom w Akademii Języka Polskiego ABC w Shelton, CT
Następny artykułNowojorskie metro w 1946 roku w obiektywnie Stanleya Kubricka
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj