Ten felieton miałam napisać w ubiegły piątek i miał się on zaczynać całkiem inaczej. Posiadałam w głowie gotowy plan, co powiem, jak powiem i dlaczego będzie właśnie o tym.
W piątek rano, gdy chrupałam z młodszą córką bułeczki z czekoladą w Panera Bread, naszej codziennej, z racji lokomocyjno–szkolnej logistyki, „dyżurnej śniadaniodajni”, zapytała, a raczej upewniła się, czy nie mam obiekcji:
– I zaśpiewamy „Dzisiaj w Betlejem”, dobrze? I zagramy w duecie.
Wielkimi krokami, bo zaraz po szkole, zbliżało się wyczekiwane z niecierpliwością przez moje dziecko „małe przyjątko ze świątecznym warsztatem w tle”. Zapalone „fachmenki” (fachWOMENKI!), zaprosiłyśmy kilka dziewczynek z jej klasy na podwieczorek i klejenie świątecznych ozdób. Przybory i papiery zostały rozłożone na stole już poprzedniego wieczoru, pomarańczowe wiadro pełne pysznych, pachnących wciąż szyszek uzbieranych w pobliskim lesie pod koniec wakacji ulokowane centralnie. Doniczka z pointsettią nie miała przy nim żadnych szans na obronę swej, nie byle jakiej przecież, urody. Wylądowała w drugim pokoju.
Myślałam o tych przygotowaniach i o tym, że koniecznie wspomnę w tekście o tym porannym pytaniu, gdy ruszałam ze szkolnego parkingu, a z oddali żegnał mnie dźwięk szkolnego dzwonka.
Tekst miał być o tym, że jestem szczęściarą. Prócz kilku błahych epizodów, o którym nie warto nawet pamiętać, od początku mojej dwujęzycznej dydaktyki względem córek otaczało nas zrozumienie otoczenia i szczera życzliwość. Wyrozumiałość amerykańskich nauczycieli, którzy, nie rozumiejąc co do siebie z córkami mówimy, nigdy nie marszczyli czół, nie robili obrażonych min i nie starali się mnie przekonywać, że dla dobra dzieci powinnam skupić się na ich biegłości w czytaniu po angielsku, a nie przerabiać czytanki z polskiego elementarza (córki nauczycielom sumiennie o tych czytankach donosiły…).
Planowałam napisać o tym, że w dwujęzycznym wychowaniu, jak w całym życiu, strach miewa niekiedy większe oczy niż trzeba i w najbardziej zainspirowanych rodzicach wznieca wątpliwości, które przekładają się na niefortunne wybory. Na refleksje typu: lepiej niech najpierw nauczy się języka otoczenia, lepiej, żeby nie odstawał od innych dzieci jak pójdzie do przedszkola, szkoły. Na polski zawsze przyjdzie czas, przecież słyszy go w domu na co dzień! Albo argument, który słyszę najczęściej: jak będzie się jednocześnie uczyło dwóch języków to przecież mu się to wszystko w głowie pomiesza i w efekcie nie będzie biegłe w żadnym języku.
Oliwy do ognia często dolewają członkowie rodziny, np. babcie w Polsce, które w trosce o szczęśliwe dzieciństwo zagranicznych wnucząt przekonują rodziców, bazując na niczym innym jak swoim własnym wyobrażeniu o dwujęzyczności, zwykle nie zaznanej osobiście, że skoro tam się urodziły i tam się wychowują, to dajmy im spokój z tym polskim, naprawdę.
Chciałam napisać o tym, że zaznałam takich argumentów na własnej skórze i że raz, na wakacjach w Polsce przyłapałam nawet moją mamę jak usiłowała, nie znając słowa po angielsku, czytać starszej córeczce, wówczas trzyletniej, z jakiegoś angielskiego czasopisma dla dzieci, które ze sobą przywiozłyśmy… Kłóciłyśmy się tak, że ściany zatykały uszy. Uparłam się i oba języki od początku wprowadzałam córkom jednocześnie. Czytać i pisać też zaczynały równolegle w obu. Postawiłam wszystko na przysłowiową jedną kartę pokładając całą wiarę w geniuszu ludzkiego umysłu i sile mojego własnego entuzjazmu. Rodzicielski entuzjazm do języka i kultury, którą się dzieciom przekazuje jest, zaraz po konsekwencji (pisałam o niej w poprzednim tekście) najważniejszy dla osiągnięcia celu. Równolegle nie było tylko jednego – gapienia się w ekran, czy to telewizyjny czy komputerowy. „Ekranów” do dziś jest zresztą w naszym domu jak na lekarstwo, to wybór związany nie tyle z językami, co manifestacja naszej ogólnej filozofii wychowania, i może temat do rozwinięcia przy innej okazji.
Gdy docierając tego ranka do domu na chwilę włączyłam radio, właśnie pojawiły się pierwsze informacje
o Sandy Hook. Nie napisałam tego dnia nic, absolutnie nic, choć mój laptop był włączony prawie do północy.
Po południu, parkując z powrotem pod szkołą powtarzałam w myślach „Podhoretz, Podhoretz” i z całych sił gryzłam usta, by powstrzymać łzy. Podhoretz to nazwisko pewnego człowieka o antypatycznym głosie, z którym robiłam kiedyś wywiad. Jego wspomnienie do dziś działa na mnie jak kubeł zimnej wody i czasem pomaga kontrolować emocje. Pomogło i tym razem. Gdy oplotła mnie para małych ramionek dałam już radę wydusić
z siebie, że na podwieczorek będą cynamonowe bułeczki, dopiero co wyjęłam je z piekarnika.
Zawsze mnie dziwi w jaki sposób pewne informacje po prostu zmieniają się w cząsteczki powietrza i wdycha się je wraz z tlenem. Kilkanaście minut po końcu lekcji, w czasie których nikt o niczym dzieciom nie mówił, wszystkie koleżanki zaproszone na przyjęcie już wiedziały, słyszały, co się stało i miały na ten temat własne zdanie.
Przy podwieczorku córka też zadała mi o to kilka pytań po polsku. Odpowiedziałam najlepiej jak umiałam, nadrabiając miną i rozlewając do szklanek kolejne porcje musu z jabłek.
– Nie wiem, co mówicie, ale chyba mówicie o tych dzieciach z Connecticut – powiedziała jedna z koleżanek. – Widzę to po waszych minach. Dzisiaj we wszystkich językach świata ludzie mówią tylko o tym, bo to okropne, żeby strzelać do dzieci! It’s … a horror – przeniosła wzrok na moją córkę. – How do you say „horror” in Polish?
– Horror – odpowiedziało moje dziecko z polskim akcentem.
– Horror – powtórzyła koleżanka po angielsku.
Przyjęcie udało się wyśmienicie. Ośmiolatki, co za szczęście, nie potrafią się nie cieszyć na widok złotej bibuły, cekinów i buteleczek z brokatem, który na dodatek pozwala im się bezkarnie rozsypywać po dywanie i meblach. W Mikołajkowych czapkach opadających na uszy są myślami niepodzielnie tylko przy czerwononosym reniferze ze znanej piosenki, którą wyśpiewują do niewidzialnych mikrofonów na scenie z kanapy. Wieczorem nie mają kłopotów z zaśnięciem przytulając się do ukochanego pluszowego zająca w plastikowych butach. Nie tłucze im się po głowie tandem słów horror-horror, wypowiadany we wszystkich akcentach świata i pełznący w dół pleców lodowaty dreszcz, że w obliczu pewnych sytuacji wszyscy jesteśmy bez żadnego języka, jednakowo słabi, bezsilni i samotni.
Eliza Sarnacka-Mahoney