Kasia czy kasza, czyli mowa o dysleksji.
Wczorajsza kolacja w restauracji z sąsiadką i jej dwiema córkami (w zbliżonym wieku do moich córek), zaczęła się
w wesołym nastroju i zakończyła poważnym zwierzeniem.
– Z. ma dysleksję. Serce mi zamarło, gdy usłyszałam od nauczycielki, że ona nie wie, jak czytać – powiedziała sąsiadka. – Mam dysleksję i wiem, jak ciężko jest dyslektykom w szkole. Z. musi mieć tutora, który jej pomoże w nauce,
a mój mąż nie rozumie sytuacji, w której jest nasza córka.
Sąsiadce zaszkliły się oczy.
Po czym nastąpił powrót do wspomnień.
– Pamiętam, gdy jako małe dziecko chodziłam do szkoły
i miałam bardzo duże kłopoty z czytaniem nazw ulic. Mama uczyła mnie jak się poruszać, zapamiętując tylko budynki po drodze. Skończyłam studia, ale to był ogromny wysiłek dla mnie. Do dziś nie wiem, jak przeczytać i napisać poprawnie wiele wyrazów.
Słyszę jak przez sąsiadkę przemawia strach z przeszłości i strach o przyszłość jej córki.
Jeszcze nie widziałam tak poruszonej sąsiadki, a znam ją 8 lat.
– Masz bardzo duże doświadczenie i wiesz jak pomóc córce. Razem dacie radę – mówię, będąc przekonaną, że tak będzie.
Przecież dyslektyk najlepiej rozumie potrzeby drugiego dyslektyka.
Po powrocie do domu, zajrzałam do Internetu. Okazuje się, że około 10 procent ludzi ma dysleksję, czyli trudności w czytaniu i pisaniu, chociaż jest normalnie rozwiniętymi intelektualnie i nie ma żadnych problemów ze wzrokiem.
Obecnie pomoc dla dyslektyka czeka w szkole i u psychologa. Mnóstwo pomysłów dla rodziców na temat, jak pomóc dziecku, jest w Internecie.
Piszę e-maila do sąsiadki.
„Czy pamiętasz, że Thomas Edison i Leonardo da Vinci byli dyslektykami? Twoja Z. też może wyrośnie na geniusza…”.
Kasia czy kasza? Nie dla każdego proste zdanie do czytania.
Ale po wielu próbach i dyslektyk da sobie z nim radę.