Cześć! Tym razem trochę dłuższy list, bo i wrażeń było więcej… Dziś chciałam napisać Wam o życiowych lekcjach, które otrzymałam w trakcie podróży do Gwatemali.

Lekcja 1: Najlepsze decyzje to te, podejmowane spontanicznie.
Do tej pory myślałam, że każdą podróż trzeba starannie zaplanować, bo inaczej może stać się coś złego. Tymczasem, decyzję o wyjeździe podjęłyśmy z koleżanką w ciągu godziny. Udało nam się znaleźć lot już za 3 dni, co kosztowało jedynie $275.00. Okazało się, że wcale nie trzeba planować takich wypraw z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, żeby dostać tanie bilety.

Kiedy w końcu wylądowałyśmy w naszej „ziemi obiecanej” czyli w Gwatemala City, wybrałyśmy dowolną taksówkę, która zawiozła nas do przepięknej miejscowości Antigua oddalonej od stolicy o jakieś 30 km – koszt przejazdu wyniósł $20. W związku z tym, że nie zarezerwowałyśmy sobie wcześniej żadnego noclegu, wybrałyśmy się na jego poszukiwanie, a przy okazji zwiedziłyśmy miasto. A było co oglądać, bo Antigua, jest małym kolonialnym miasteczkiem przecudnej urody, gdzie małe domki i wąskie, brukowane uliczki sprawiają, że odnosi się wrażenie jakby czas stanął w miejscu – gdzieś w XVI wieku.

 Antigua

W końcu znalazłyśmy uroczy hostel o równie pięknej nazwie – HOLISTICO. Wewnątrz było piękne, słoneczne patio, a pokoje były czyste i schludne. Miejsce to oddalone było od centrum zaledwie o 5 minut drogi na piechotę i kosztowało jedyne $8 za noc ze śniadaniem!

Lekcja 2: Gwatemalczycy są raczej ubogim narodem – nie mają wielu rzeczy, które my uważamy za standard. Jednak posiadają luksus, którego my możemy im tylko pozazdrościć – MAJĄ CZAS!!!
Pierwszy dzień w Antigle spędziłyśmy spacerując powoli i spokojnie po malowniczych uliczkach miasteczka. Ze zdziwieniem spostrzegłyśmy, że obejście całego miasta zajęło nam zaledwie godzinę. Po drodze mijałyśmy miejscowych artystów malujących przepiękne pejzaże i sprzedających ręcznie robioną biżuterię i tekstylia.

 Lokalna artystka – tkaczka

Zaglądałyśmy do każdego sklepiku i na każdy stragan w poszukiwaniu pamiątek. Tam, zamiast markowych, podobnych do siebie i drogich rzeczy dostępnych w centrach handlowych wielkich miast, zobaczyłam mnóstwo przepięknych i kolorowych ubrań, butów, torebek i biżuterii, z których każda rzecz była małym, niepowtarzalnym, ręcznie robionym dziełem sztuki, a do tego niedrogim!

 Dzieci pracują od najmłodszych lat, ale pracę traktują jak zabawę

Należy również podkreślić, że sprzedawcy tych pamiątek mimo dużego ruchu mieli czas porozmawiać ze wszystkimi zainteresowanymi i klientami – nikt tam się nie śpieszył, ani nikogo nie poganiał. Mimo biedy – wszyscy uśmiechają się do siebie, szanują się nawzajem i mają czas na rozmowę z drugim człowiekiem. Artyści ci nie zarabiają wiele, ale są szczęśliwi, bo mają czas tworzyć, to co kochają. Czy nas stać na taki luksus?
Ja, natomiast, zdałam sobie sprawę, że taka rzecz jak zakupy, którą do tej pory traktowałam jako zło konieczne czy coś, co było dla mnie stratą czasu i okropnie nudziło mnie, tutaj nabrało nagle inspirujących barw…

Lekcja 3: Nie ma lepszego przewodnika niż zdrowy rozsądek.
Po szybkim zaaklimatyzowaniu się w nowym miejscu zaczęłyśmy wybierać miejsca i atrakcje, które chciałybyśmy zobaczyć. W związku z tym, że miałyśmy już okazję pochodzić po mieście w poszukiwaniu hostelu, wiedziałyśmy, że w okolicy jest wiele agencji, które organizują transport do różnych ciekawych miejsc, takich jak: Tikal czyli ruiny Majów, najwiekszy targ w Gwatemali – Chichicastenango, jezioro Atitlan, plantacja kawy i inne. Po drodze zebrałyśmy dużo ulotek i mogłyśmy sobie wybrać czas i ceny jakie najbardziej nam odpowiadały, a do tego jeszcze się potargować. Gdybyśmy trzymały się rad podanych w przewodniku i chciały zaplanować to wcześniej np. przez internet, przepłaciłybyśmy kilkukrotnie.

 Na targu w Chichicastenango

Lekcja 4: Najlepsza kuchnia to kuchnia lokalna, gdzie przychodzi i jada najwięcej “miejscowych”.
Jak każdy „szanujący się” przewodnik pisze, w krajach trzeciego świata, do których Gwatemala zdecydowanie należy, NIE WOLNO: pić wody czy jeść owoców umytych w tej wodzie, ani kupować jedzenia z ulicy. Na szczęście, ja nie czytałam żadnego przewodnika – za to czytała koleżanka… W rezultacie, ja jadłam owoce codziennie – kupione na targu, pokrojone przez indiańską sprzedawczynię, której czystość rąk i noża pozostawiała wiele do życzenia. Za to smak świeżego mango, ananasa i innych owoców nie da się porównać z żadnym innym na świecie. Po owocowym lunchu, wieczorem udawałam się w okolice kościoła… na obiad. Tam swoje stragany z garnuszkami i grillami rozstawiały indiańskie gospodynie, których guacamole, grillowane mięso z ryżem i fasolką albo ciepła zupa po całym dniu zwiedzania, smakowały tak jak najlepszy posiłek zrobiony przez własną babcię z największą troską i miłością…

 Na obiedzie…. pod kościołem

Tak właśnie odżywiałam się przez większość mojego pobytu w Gwatemali – dzięki temu czułam się znakomicie, miałam dużo sił, a przy okazji więcej pieniędzy na zwiedzanie, gdyż jedzenie z ulicy i targu było 5 lub 6 razy tańsze niż w średniej klasy restauracjach.

Natomiast jedna z moich kompanek „opętana” myślą rodem z przewodnika, w przekonaniu ratowania swojego zdrowia i życia postanowiła nie jeść owoców ani sałatek, a do mycia zębów używała wody butelkowanej. Efekt był taki, że miała rozstrój żołądka przez 10 dni, którego nie były w stanie pokonać żadne leki. Moim zdaniem, był to rozstrój na tle nerwowym spowodowany „kłamliwą propagandą” nieodpowiedzialnych osób, podających niesprawdzone informacje.

Osobiście czytałam wywiad z autorem jednego z popularnych przewodników, w którym przyznał: “Jeśli ludzie myślą, że testowałem osobiście każdy hotel opisany na przykład w “Lonely Planet Thailand Guide”, to muszą być idiotami!” – powiedział Jim Cummings, autor ponad 30 przewodników i atlasów podróżniczych i innych – “Nie dałbym rady nigdy napisać przewodnika, gdybym musiał sam testować i spać w każdym hotelu”.
Z doświadczeń tych płynie taki wniosek, że nejlepsze informacje, to te – uzyskane na miejscu od mieszkańców lub innych turystów, którzy korzystali już z tego, z czego my akurat chcemy korzystać.

Lekcja 5: Nawet najlepszy plan jest NICZYM wobec sił natury!
Pewnego pięknego dnia zaplanowałyśmy w końcu wyjazd na ruiny Majów czyli Tikal. Aby dostać się w to miejsce trzeba jechać całą noc (10 godzin), aby pozwiedzać ruiny w ciągu dnia, i wracać w ciągu następnej nocy. Podekscytowane tą podróżą spakowałyśmy się i wymeldowałyśmy z hostelu. Jednak w ciagu dnia zaczęło robić się coraz zimniej a deszcz zacinał coraz mocniej – do naszego miasteczka zbliżał sie sztorm tropikalny…

 Jak zaczęła się powódź…

My jednak o tym nie wiedziałyśmy – byłyśmy przekonane, że to zwykła burza i przez cały dzień chodziłyśmy po uliczkach Antiguy w płaszczach przeciwdeszczowych i w klapkach. Dopiero późnym popołudniem, kiedy woda płynąca ulicami sięgała już naszych kolan zaniepokoiłyśmy się nieco. W końcu na jednych z zaryglowanych drzwi jakiejś restauracji zobaczyłyśmy napis: „CLOSED FOR THE TROPICAL STORM”!

Rzecz jasna, nasza wycieczka na ruiny Majów została odwołana. Na szczęście w naszym hostelu wciąż były dla nas miejsca… Odetchnęłyśmy z ulgą, a że w związku ze sztormem pozbawieni byliśmy prądu, wraz z innymi mieszkańcami hostelu spędziliśmy wyśmienity wieczór przy świecach i dobrym winie…

Następnego wieczoru znowu nie udało nam się wyjechać do Tikal, ponieważ mimo lepszej pogody drogi nadal były nieprzejezdne. Jednak trzecia próba powiodła się. Z samego rana dotarłyśmy do Tikal i miałyśmy piekną pogodę przez cały dzień, co pozwoliło nam w pełni podziwiać starożytne miasteczko i jego przepiękne piramidy położone w samym środku tropikalnego lasu.

 Tikal – ruiny Majów

Po wszystkich perypetiach, powodziach i sztormach byłyśmy przekonane, że już nic gorszego nie może się wydarzyć. I zaraz po powrocie z Tikal zaplanowałyśmy sobie wejście na pobliski wulkan PACAYA. Nie zdążyłyśmy! Właśnie w tym dniu wulkan się uaktywnił i zaczął regularnie wybuchać, w rezultacie czego kilka osób zginęło, a kilka innych odniosło obrażenia.

 Wzgórze św. Krzyża (Cerro de la Cruz) i widok na Antique

Sam wybuch wulkanu, na szczęście, nie dotknął nas bezpośrednio, jednak pokrzyżował nam wszystkie inne plany. Okazało się, że zostałyśmy „skazane” na przedłużone wakacje, gdyż z powodu pyłu wulkanicznego wszystkie loty zostały wstrzymane do odwołania! Mnie osobiście taka perspektywa nawet ucieszyła, tym bardziej, że nadal miałyśmy możliwość pozostania w naszym przytulnym hostelu, a dzienny koszt pobytu w Gwatemali z noclegiem i jedzeniem był znacznie niższy niż w NY, więc nie musiałam martwić się o koszty.

 Typowy cmentarz w Gwatemalii

Postanowiłyśmy zatem skorzystać z podarowanego przez los dodatkowego czasu i wyruszyłyśmy w dalszą drogę, aby zobaczyć piękne plaże San Salvadoru i stamtąd złapać samolot powrotny do NY. Na miejscu okazało się, że piekne plaże „zniknęły”, gdyż zostały zupełnie zalane przez ostatni sztorm, który wyrzucił na brzeg wiele odpadków i nieczystości… Ale niezrażone niczym postanowiłyśmy skorzystać z innych atrakcji – okoliczne bary i knajpki każdego wieczoru zapewniały muzykę na żywo, wolny wstęp i promocyjne ceny z powodu sztormu, który niewątpliwie wpłynął na zmniejszenie obrotów miejscowych handlarzy. Jednym słowem nie ma tego złego,…

Podsumowując, muszę przyznać, że była to jedna z najciekawszych wypraw w moim życiu. Mimo klęsk żywiołowych i innych niespodziewanych przygód, lub raczej dzięki nim, udało nam się zobaczyć o wiele więcej miejsc i poznać wielu ciekawych ludzi, a co najciekawsze – nauczyć się czegoś o sobie samym.
I lekcja końcowa: Świat wcale nie jest mały – świat jest OGROMNY, o wiele większy niż nasze umysły…

Pozdrawiam i zapraszam do odwiedzin tego niezwykłego kraju!

Kasia

Poprzedni artykułKartki z podróży: “Peru”. Kasia Grzegorzewska
Następny artykuł„Polska Szkoła w najbardziej zielonym mieście Stanów Zjednoczonych”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj