Mam płyn micelarny i krem pod oczy. Na to mam fluid na twarz, co, zgodnie z ulotką odmładza co najmniej o dziesięć lat
i utrzymuje się co najmniej dziesięć godzin. Mam lakiery do paznokci sztuk cztery rzadko używane. Mam brązery i rozjaśniacze. Kredki do oczu i strugaczki do kredek. Moje kolory to chłodne beże
i fiolety.

Mam parę bucików połyskujących i jedną spódnicę, w której wygląda się dobrze, choćby nie wiem co. Mam sukienkę bez pleców, dyżurną taką – na wesela i mam czarne sandałki na obcasie. Mam kurtki na bardziej offowe okazje. Mam push upy
i skłizery. Mam słuchawki do telefonu i empetrójki tam zgrane
do folderów: smuty, piękne i szybkie. Taki ze mnie meloman.

Mam jedną nocną koszulkę ledwo za tyłek.

Do fryzjera chodzę, a on maluje mi włosy na kolor identyczny z naturalnym. Nikt się kapnie, że siwe. Wcale nie siwe – mówi fryzjer. Piękne. mocne włosy, mówi.

Mam trzydzieści sześć, ale wyglądam najwyżej na trzydzieści pięć.

Tak naprawdę jestem jeszcze starsza. O jakiś dziesięć, dwadzieścia lat, może więcej.

Kiedy mieszam zupę, myślę, że może mam kilkaset lat. Kiedy próbuję, nalewam. Talerz podaję oburącz, bo łokieć mnie nie przestał napieprzać, odkąd młody miał kolki. Nie spodziewam się, że wszystkim posmakuje, bo każdy ma różnie. W głębi duszy, bardzo chcę żeby im smakowało.

W głębszej głębi duszy obraz jest niewyraźny.

Mam trzydzieści czterdzieści i sześćdziesiąt lat. Jestem matką chłopca, niedługo, za chwilę mężczyzny. Jestem żoną ze stażem, przed kryzysem, w kryzysie, po kryzysie. Spokojnie ściągam swoją koszulkę, bez niepotrzebnego pośpiechu, bez zadyszki.

Zaczynam używać języka ogólnych prawd. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Musztarda po obiedzie. Czas leci. Takie życie. Nic nie ma za darmo.

Mam czterdzieści pięćdziesiąt. Moją uwagę przyciągają małe dzieci, koty i staruszki pod cmentarzem
i apteką. Te z reklamówkami z Nowym Jorkiem i butem Nike. W środku znicze i lekarstwa. Albo tańsze zamienniki. Różaniec w przejściu podziemnym nie umknie mojej uwadze.

Mam pięćdziesiąt, nie mam dwudziestu. W klubach, jeśli się zdarzy, siadam przy barze i tam zostaję. Wycieczki, jeśli się zdarzy, to raczej po Polsce. Granic, co ich nie ma, nie przekraczam. Żadnych.
Na głośny śmiech licealistek w autobusie, czerwienię się z zażenowania. Unikam dwudziestolatków jak ognia. Poczekam aż skończą trzydzieści czterdzieści pięćdziesiąt. Coś poszło tak szybko, że w ogóle nie zauważyłam. Głębiej w duszy obraz niewyraźny.

Zainspirowane stroną zaledwie jedenastą książki Doris Lessing “Lato przed zmierzchem”.

http://tylkospokojnie.wordpress.com

Poprzedni artykuł„Jeden rodzic – ile języków?”
Następny artykuł„Mandat za SMS-a na ulicy”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj