Szkoła zła jest. 60% absolwentów liceum nie rozwiąże prostego wyrażenia algebraicznego. 40% nie zrozumie przeczytanego w gazecie edytoriala. Szkoła zła jest i jeśli zależy ci na edukacji twego dziecka … nie posyłaj go do szkoły?

Po raz kolejny stajemy rodzinnie przed pytaniem: do której szkoły? Autopilotaż skończył się dawno temu. Dzisiaj na każdym etapie edukacji do wboru jest tyle, że w głowie się kręci. Ameryka bije na tej niwie rekordy, bo już nie tylko wybieramy między publicznym a prywatnym, ale między czarterowym, a „publicznym nie dla wszystkich” (obowiązują egzaminy wstępne), prywatnym dotowanym a publicznym odpłatnym.

Technologia nie sprzyja rodzicowi. Google’owska wyszukiwarka na życzenie o dowolnej porze dnia, a nawet nocy (bezsenność znakiem rozpoznawczym rodzica nastolatka) zdołuje nas doniesieniami na temat obiązujących standardów w amerykańskiej szkole. Wystarczy odszukać wyniki PISA, zestawienia i porównania z resztą cywilizowanego świata i mamy czarno na białym: amerykańska szkoła hoduje debili i brak jest oznak, że w najbliższym czasie przestanie.

Odwiedziny w witrynach internetowych konkretnych szkół dają – pewnie w celu zapewnienia rodzicom rozrywki – całkiem inny obraz. Stawiamy na Einsteinów i oferujemy kursy na poziomie uniwersyteckim już od pierwszej klasy liceum – czytam na jednym pasku, z drugiego dowiaduję się, że szkoła prowadzi w miejskim rankingu jeśli chodzi o wyniki testów SAT (Standardized Test for College Admissions, pl.: test kwalifikacyjny na studia). Rozrywka jest lepsza niż myślałam, bo to samo pierwsze miejsce i najlepsze wyniki przyznają sobie trzy inne licea w sąsiedztwie. Do tego każde szczyci się jakąś sportową drużyną stanowych czempionów, ofertą kółek zainteresowań w trzystu dziedzinach i profesjonalnymi pracowniami, gdzie szesnastolatki popełniają sztukę tak wysokich lotów, że tylko wrodzona skromność powstrzymuje ich przed wystawieniem jej na międzynarodowych ekspozycjach obok Damiena Hirsta i Magdaleny Abakanowicz. Jeżeli matematyka jest piętą achillesową młodej Ameryki, to wiem dlaczego. Kursy wyrównawcze ze statystyki i rachunku prawdopodobieństwa powinny objąć przede wszystkim szkolną administrację. Jestem tak rozerwana, że z rozpędu zapisuję się na spotkanie orientacyjne w czwartym liceum, tym razem czarterowym. Potem zostanie nam już tylko – niechże sprawdzę — pięć ostatnich do odwiedzenia i już będzie można podjąć decyzję. Uczucie, że mam coraz mniej ochoty posyłać dziecko do którejkolwiek ze szkół rośnie we mnie jak chwasty na sterydach.

Po kilkunastu latach doświadczenia ze szkołą nie mam złudzeń, mam za to zasadę, by filtrować każdą informację, statystykę i „gwarant sukcesu” przez cedzak od reklamy. Szykowny pan marketing także szkołę ma dzisiaj za swą oblubienicę, a że my, jako społeczeństwo, godzimy się na to, a nawet (sic!) oczekujemy, że szkoła będzie się przed nami pindrzyć i nawet kłamać w żywe oczy wynika z prostego faktu, że jej na to pozwalamy. Ewoluowani w Homo Marketingus, bez reklamy nie bierzemy dziś niczego. Wykładanie kawy na ławę jest passé i … jakże nieatrakcyjne.

– Tu ma pani program nauczania – opędzają się ode mnie dyrektorzy wręczając mi czarno-białe białe broszurki lub kserokopie.

– A ile jest w pierwszej klasie lektur z angielskiego? A co w historii? – pytam, bo nie widzę w broszurce.

– Pojęcia nie mam – odpowiadają po kolei z rozbrajającą szczerością, i zaraz dodają: – Ale pani przyjdzie z córką na trening lekkoatletyczny lub spotkanie Klubu Przyjaciół Marsjan. Nie pożałujecie!

Obiecałam sobie dawno temu, że nie będę żałować tego, czego dzieci nie nauczyły się w szkole, skoro je tam posłałam zamiast zapewnić wysoce spersonalizowaną i dostosowaną do ich możliwości edukację w stylu homeschooling. Żałuję, że Ameryka dała się stoczyć w edukacyjne błoto i zasłaniając się atrakcyjnie wyglądającymi niedorzecznościami, trwa w nim z uśmiechem na obliczu.

 

Eliza Sarnacka-Mahoney 

Fot. 123rf.com

Poprzedni artykuł„Manhattan” – wystawa fotografii Marka Rygielskiego. 16 lutego
Następny artykułKonkurs na polski eksponat do Kwatery Głównej NATO
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj