Niniejszy przewodnik nie ma nic wspólnego z przewodnikiem Pascala, więc czytacie go na własną odpowiedzialność. Poza tym pamiętajcie, że z bezsensowną poradą jest jak z poduszką powietrzną: nic w niej nie ma, a może uratować życie.

Nowojorskie metro – miejsce, gdzie można napić się kawy, zjeść cynamonową bułeczkę i poznać kogoś atrakcyjnego, jednym słowem, to samo, co w Starbucksie, tyle tylko że jeszcze dodatkowo możecie dojechać do pracy, zostać okradzeni i posłuchać faceta grającego na banjo. Tutaj spotkacie wszystkie kolory skóry, wszystkie dwie płcie i Roberta De Niro z Kevinem samym w Nowym Jorku. Co prawda, tego ostatniego nikt nigdy nie widział, ale, jak wiadomo, nadzieja umiera ostatnia. W nowojorskim metrze nie wolno spożywać posiłków, huśtać się na poręczach ani nagabywać innych współpasażerów[1]. Oczywiście, nikt tego nie przestrzega, więc zabawa trwa w najlepsze. To doskonałe miejsce na zjedzenie pierwszego, drugiego czy jedenastego śniadania, zrobienie kilku podciągnięć, brzuszków albo przysiadów tudzież zaprezentowanie jeszcze ciepłego (po wizycie na siłowni, nie w piekarni) kaloryfera obcym ludziom. Można tu spać, czytać albo lewitować, robić makijaż, przelew albo sałatkę z tuńczyka, obcinać paznokcie albo kogoś atrakcyjnego, kupować, sprzedawać albo pożyczać (z reguły na zawsze).

 

 

Tylko tutaj na własne oczy zobaczycie najpiękniejsze kobiety i najprzystojniejszych mężczyzn, ale generalnie możecie sobie tylko popatrzeć, bo zanim przeciśniecie się przez tłum (który jest stałym wyposażeniem każdej linii), żeby zagadać, może upłynąć kilka lat i ten ktoś może już w tym czasie dostać rozstępów, łysienia plackowatego i zawału. Każdy, kto jechał chociaż raz nowojorskim metrem, może śmiało powiedzieć, że widział już wszystko i pora umierać. Co może nastąpić chwilę po tym, jak przypadkiem zagapicie się na latynoskiego chłoptasia, bo wydał wam się podobny do Ricky’ego Martina, po czym okazało się, że oprócz różańca na szyi nosi giwerę w gaciach i jego wyrażone z troską w głosie pytanie: Masz jakiś problem, amigo? to, owszem, początek przyjaźni, ale nie z Latynosami, tylko z Żydami, bo to oznacza, że właśnie przenieśliście się na łono Abrahama.

 

 

Dla lubiących liczby (i nie chodzi tu o liczby ofiar…)

  1. Nowojorskie metro ma 1056 km długości toru, czyli – dla ludzi wykluczonych matematycznie – tyle, ile mniej więcej jedna trzecia długości granicy amerykańsko-meksykańskiej.
  2. Ma najwięcej na świecie stacji – 468 i linii – 27, czyli tyle, ile jest ksiąg Nowego Testamentu razem z Apokalipsą (ten, kto ją pisał, na pewno w życiu nie widział zatłoczonego metra, więc nie ma bladego pojęcia o apokalipsie).
  3. Dziennie przewozi ponad 5 mln osób (2016), a kiedy czytacie te słowa, jest ich już pewnie trzy razy więcej.
  4. Jest czwartą najdłuższą siecią metra na świecie po szanghajskiej i pekińskiej, co jest zrozumiałe i londyńskiej, co już zrozumiałe nie jest.

 

 

[1]Ponieważ nikomu nie przyszło do głowy, że nowojorczycy (a tym bardziej turyści) potrafią czytać, wszelkie zakazy przedstawiane są za pomocą pisma obrazkowego, co ułatwia sprawę podczas bycia spisywanym przez nowojorską policję. Zawsze można wtedy powiedzieć, że każdy ma prawo interpretować obrazek jak chce, inaczej sztuka nie miałaby żadnego sensu i od kiedy to policja zna się na sztuce, no chyba że za sztukę należy uznać portrety pamięciowe. Oczywiście, wykład o sztuce robicie na własne ryzyko. Generalnie nie warto. Inaczej jedyną sztuką, jaką będziecie w najbliższym czasie oglądać, będzie sztuka więziennego tatuażu.

 

Karina Bonowicz

 

Poprzedni artykułChodzenie do polskiej szkoły też jest patriotyzmem
Następny artykułJak stworzyć lepsze państwo, czyli pomysł na ciekawą lekcję

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj