Opowiedziałam w poprzednim felietonie o odkryciu, jakie poczyniłam na początku życia mojej starszej córki, mianowicie, że dwujęzyczność dziecka wydarzy się tylko wtedy, gdy zrobię dla niej wystarczająco miejsca
w naszym rodzinnym życiu:
a) będę świadomie zabiegała o odpowiednią ilość aktywnego kontaktu dziecka z językiem polskim,
b) przeorganizuję w miarę możliwości moje życie zawodowe, by zapewnić dziecku jak najwięcej kontaktu
z polskim, bo w naszym przypadku, rodzina opolowa (One Parent One Language) dostarczycielką języka jestem ja sama,
c) postaram się szukać dla dziecka opiekunek polskojęzycznych – na dokładkę do aktywnego poszukiwania polskojęzycznych rodzin, by stwarzać dziecku jak najwięcej możliwości naturalnego funkcjonowania po polsku w większej społeczności.
Do trzeciego roku życia starszej córki korzystałam z pomocy niani anglojęzycznej przez trzy przedpołudnia
w tygodniu. W czasie, gdy to ja byłam z małą, pracowałam nad tworzeniem i ukorzenieniem się w naszym domu polskich przestrzeni, dzięki którym o wiele łatwiej dało się ustalić „językowe reguły gry”: kto do kogo w jakim języku i w jakich sytuacjach. Gdy jednak córka wywędrowała w świat do placówek edukacyjnych (w trzylatkach na dwa przedpołudnia w tygodniu, w czterolatkach na trzy, w zerówce na trzy godziny przed południem każdego dnia), a ja wróciłam do pracy co dzień, o wiele aktywniej przystąpiłam do poszukiwań opiekunki polskojęzycznej.
Odmarsz dziecka do przedszkola to w każdej dwujęzycznej rodzinie okres wielkiej próby. Po pierwsze, najdalej w wieku trzech lat dzieci dwujęzycznej zdają sobie sprawę z tego, że posługują się dwoma różnymi językami
i świadomie rozpoczynają testowanie granic, czyli np. sprawdzają jak bardzo zdenerwują rodzica od języka mniejszościowego, gdy przestaną mu w tym języku odpowiadać. W rodzinie opolowej może to nastąpić później niż w rodzinie języka mniejszościowego (ML@H czyli Minoroty Language at Home) – tak było w naszym przypadku. Katalizatorem do zapalenia się w główkach naszych pociech czerwonej lampki w kwestii ich językowych kompetencji będą przede wszystkim pytania opiekunek i innych dzieci z przedszkola o ten „inny język”, w którym rozmawiają z mamusią…
Po drugie pod wpływem pierwszej w ich życiu „presji grupy” mogą zacząć przeprowadzać pierwsze językowe rebelii typu: A dlaczego mam mówić do mamy/taty w innym języku, skoro oni doskonale mówią w języku otaczającego nas świata? Dlaczego mam być inny/-a od pozostałych dzieci?
U nas też zarzewia takich buntów były i to one najbardziej zmobilizowały mnie do szukania wyłącznie polskich opiekunek. Nie mieszkam w wielkim mieście z silną polonijną reprezentacją. Nie mam po bokiem polskiej parafii, szkoły, ani polskiego sklepu. Gdy przeprowadziliśmy się do Fort Collins – miasto w Kolorado na północ od Denver, wówczas niespełna 100-tysięczne – poznałam grupkę rodaków dopiero po kilku miesiącach, a i to tylko dlatego, że zorganizowałam pogadankę na temat Polski w lokalnej bibliotece. Był w tym ukryty cel. Założyłam, że jeśli w mieście są Polacy to może znajdzie się choć jeden, który dowie się o spotkaniu
i przyprowadzi innych. Plan się powiódł. Polskojęzyczna pomoc do dziecka to już jednak była całkiem inna sprawa. Wspominając tamte czasy widzę, że moje działania przypominały niekiedy przysłowiowe „stawanie na rzęsach”, tyle było w ich determinacji i wiary, choć rzeczywistość nie dawała wielkich nadziei. Polscy znajomi pracowali, sami wychowywali dzieci i nie znali nikogo, kto mógłby mi pomagać w interesujących mnie godzinach. Stawanie na rzęsach ma tę wszakże zaletę, że Anioł Stróż nie daje w końcu rady na to patrzeć
i bierze się do roboty. Mój też się wziął i przez następne lata miałam okazję przetestować rozmaite warianty takiej pomocy.
I.
Pierwszą polskojęzyczną opiekunką starszej córki była nastolatka, który przyjechała do amerykańskiej rodziny jako „au pair” w ramach programu międzynarodowej wymiany młodzieży do opieki nad dziećmi. Poznałam ją dzięki informacji od „znajomych znajomych” – mówiłam, że skala desperacji była wielka, o Polaków wypytywałam wówczas wszędzie i wszystkich, pewnie łącznie z wronami na drzewach. Dziekanat wydziału języków obcych na uniwersytecie miał na biurku mój numer telefonu i złożył mi solenną obietnicę dzwonić natychmiast, gdy tylko wpadłby ktoś mówiący po polsku. Zanim nie poznałam „operki”, dziewczyna przez większą część dnia nudziła się sama w domu, bo dorośli wychodzili do pracy, a trójka dzieci, do których została zatrudniona – do szkoły. Jechała je stamtąd odebrać dopiero po 15-tej.
Zaleta: młoda znajoma miała dużo energii i świetnie bawiła się z córeczką, podejrzewam, że często świetnie bawiła się też sama. Poznałam dzięki niej jeszcze jedną, polską „operkę”, obie były miłymi, odpowiedzialnymi, ambitnymi dziewczynami i – tak mi się wydaje – znalazły w moim domu jakąś namiastkę Polski, za którą naturalnie tęskniły. Pomagały mi szykować, a potem uczestniczyły w naszych rodzinnych Świętach Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy.
Wada: Musiałam ustawiać mój kalendarz i zajęcia pod kalendarz rodziny młodej znajomej, bo mogła do nas przyjeżdżać tylko wtedy, gdy nie potrzebowano jej w jej amerykańskim domu.
Odkrycie: Organizacja we własnym domu „polskich przyjęć”, nawet jeśli łączy się to z dodatkową pracą
i kosztami, warte jest każdej minuty i wydanego centa. Stwarza w domu nowy rodzaj polskiej przestrzeni i to takiej, na którą dziecko czeka, wita ją entuzjastycznie i nie chce się z nią rozstać. Pokażcie mi dziecko, które nie lubi gości! Od tamtej pory nieprzerwanie od lat co roku urządzam u siebie „Polskie Mikołajki” i „Wielkanocny Brunch” dla zaprzyjaźnionych polonijnych rodzin.
II.
„Operka” po roku wróciła do Polski i kolejną polskojęzyczną opiekunką córki była znajoma, którą poznałam
w sklepie. Pośrednictwo Anioła Stróża było ewidentne – natchnął mnie do zakupów dokładnie w tym samym czasie, co ją, a wręcz szukałyśmy tych samych rzeczy – zimowej odzieży dla naszych dzieci w sklepie Gymboree. Znajoma podbiegła do nas zdyszana, bo sama pchała wózek, gdy usłyszała spór o wyższość Misia Uszatka nad filmami puszczanymi dzieciom na tyłach sklepu. Od słowa do słowa – matka dwójki własnych maluchów – zgodziła się przygarniać na kilka przedpołudni w tygodniu i moje dziecko. Sytuacja była trochę niezręczna, bo nie chciałam jej w żaden sposób jej „wykorzystywać”, natomiast branie do siebie jej dwójki nie wchodziło w grę. Jako niepracująca mama, znajoma nie miała zresztą takiej potrzeby. Od razu zaproponowałam jej zapłatę, co przyjęła, ale – jak to bywa gdy do relacji wkraczają pieniądze – atmosfera między nami zrobiła się o wiele bardziej oficjalna, niż być by mogła i zaważyła na całokształcie znajomości. Owa znajoma była pierwszą Polką z małymi dziećmi, jaką poznałam w moim mieście i były zadatki na to, byśmy się zaprzyjaźniły
i funkcjonowały bardziej w systemie spontanicznego koleżeńskiego wsparcia, niż w układzie pracodawca-pracownik. Niestety, tak się nie stało.
Zaleta takiego „układu”: córeczka bawiła się z koleżankami po polsku w domu z polskimi książkami, filmami itd.
Wada (druga po blokadzie rozwoju znajomości w kierunku bardziej otwartym): któreś z dzieci, moje lub znajomej, co rusz było chore, więc co rusz i tak musiałam korzystać z „awaryjnej pomocy” babysitterek anglojęzycznych.
Odkrycie: mówienie do dzieci po polsku w miejscach publicznych to gwarantowany sposób na poznawanie innych rodaków, zwłaszcza tych z dziećmi.
III.
Po narodzinach drugiej córki ostro ograniczyłam pracę zawodową i przetrwałam po części samodzielnie, a po części z pomocą najpierw polskiej niani („znalezionej” dzięki ogłoszeniu w polskim sklepie w dalekim Denver!), a potem mojej mamy, która przyjechał do nas na kilka zbawiennych miesięcy. Gdy jednak Mniejsza skończyła rok, a na moim horyzoncie zawodowym pojawiły się nowe możliwości, zdecydowałam się na najbardziej „całościowe” – tak to określmy – rozwiązanie: zatrudniłam panią z Polski, która miała z nami zamieszkać. Znalazłam ją ponownie wywieszając ogłoszenie we wspomnianym już sklepie spożywczym. Po roku pani odleciała do ojczyzny, ale poleciła na swoje miejsce koleżankę. Druga pani też wprowadziła się do nas po wakacjach i została do następnych.
Zaleta: takiego „komfortu” na niwie domowej jak przez te dwa lata nigdy wcześniej nie doświadczyłam i do dziś wspominam z łezką rozrzewnienia w roku. Mogłam się nawet położyć w ciągu dnia na małą drzemkę, gdy poprzedniego wieczoru przeholowałam i zamknęłam komputer dopiero nad ranem.
Wada i odkrycie: wad raczej nie było, za to było odkrycie, że życie pod jednym dachem z opiekunką do dziecka nie jest to rozwiązaniem dla każdego. Żadna z pań nie mówiła po angielsku (mój mąż słabo mówił wtedy po polsku), ani nie jeździła samochodem, więc były zdane tylko na mnie we wszystkich własnych życiowych sprawach. Pomogło to, że już na początku ustalałyśmy „zasady działania”: wypłatę, zakres obowiązków i zasady współżycia pod jednym dachem, których potem każda strona uczciwie się ich trzymała. Nie było np. żadnych „nagłych wyjść do kina” w weekendy, jeżeli nie powiadomiłam o tym niani co najmniej dwa dni wcześniej.
IV.
W przedszkolnych latach młodszej (przez jakiś czas także starszej) córki korzystałam z pomocy żon polskich naukowców, które lądują w akademikach uniwersytetu w moim mieście, gdy ich mężowie przyjeżdżają tu na badania. Bardzo się lubiłyśmy i – podobnie jak w przypadku „operek” – traktowały mój dom nie tylko jako miejsce pracy, ale polską przystań pośrodku anglojęzycznego oceanu języka i kultury.
Zaleta: obie panie były bez dzieci – jedna miała już dorosłe i na studiach w Polsce, dla drugiej macierzyństwo było dopiero wizją odkładaną na czas po studiach męża. Nie miały problemu, gdy dziecko miało lekki katarek,
a ja do wykończenia projekt na przedwczoraj.
Wada: nic poza tym, że chętnie spędzałybyśmy ze sobą więcej czasu na miłych rozmowach, ale mnie goniły obowiązki, a po nie, punktualni niczym szwajcarskie zegarki, natychmiast po lunchu przyjeżdżali ich mężowie, by zawieźć je do domu. Gdy mężowie byli w delegacjach to ja zmieniałam się w szofera i przywoziłam je oraz odwoziłam na drugą stronę miasta w okolice uniwersytetu.
Nie było lekko. Bywało nerwowo. Zdarzały się wielkie nadzieje, a potem jeszcze większe rozczarowania. Człowiek władający interesującym nas językiem nie staje się z „urzędu” najlepszym opiekunem do dziecka. Pierwsza zrezygnowałabym z takiej opieki gdyby dziecku działa się krzywda. Z drugiej strony, jak w wielu sprawach dotyczących dwujęzycznego wychowania, czasami trzeba odpowiedzieć sobie na pytania co jest bardziej ważne i jakie kompromisy/układy/niedoskonałości/koszty finansowe jesteśmy w stanie zaakceptować dla osiągnięcia celu. Nie mam wątpliwości, że polskojęzyczne opiekunki odegrały ogromną rolę w językowym rozwoju moich dzieci. Gdyby ktoś przewinął taśmę z czasem, powtórzyłabym wszystko tak samo. Jeśli zaś chodzi o mnie samą doświadczenia te wzbogaciły mnie o dodatkowe odkrycie. Rzecz nie jest niemożliwa dlatego, że jest niemożliwa, ale, że albo nam na niej aż tak nie zależy, albo za wcześnie przestajemy się starać. Zachęcam do sprawdzenia tej tezy na własnej skórze, a pracującym mamom życzę powodzenia w poszukiwaniach polskich opiekunek!
Eliza Sarnacka-Mahoney