dwujezycznosc

Bywało onegdaj, że żywieniem rodziny zajmowała się kucharka (czasem z pomocnicami), porządkami sprzątaczka (czasem z całą ekipą), a dziećmi niania, gdy zaś podrosły to także guwernantka (niekiedy kilka).
Bez względu na to, ile osób pomagało, czy raczej, nazywając rzecz po imieniu WYRĘCZAŁO panią domu w obowiązkach, ona zawsze była niepracująca, bo przecież … jej najważniejszym rolą w życiu było prowadzenie domu i wychowywanie dzieci!

Za każdym razem gdy czytam książki lub oglądam filmy o takich matkach i domach, dopada mnie myśl: nie zazdroszczę im niczego prócz jednego: że żyły w czasach, gdy nikt nawet nie starał się sobie wyobrażać,
iż „prowadzenie domu i wychowywanie dzieci” da się robić w pojedynkę, a do tego poświęcając znaczną część dnia na pracę zawodową!

Dzisiaj to normalka, chleb powszedni i, chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że jeden z największych stresorów
w życiu każdej matki.

A dołóżmy do tego emigrację, oddalenie od pomocnych babć i dziadków, i jeszcze ambicję o dwujęzycznym wychowaniu dziecka w sytuacji, gdy drugim językiem włada tylko ta pojedyncza, pracująca matka? Nie mając
w okolicy żadnej większej społeczności owym językiem się posługującym, ditto zero sobotniej szkoły? Krach tej ambicji bliski, bo przecież coś takiego nie może się udać. Nie bez cudu.

Nigdy nie dopuściłam do siebie myśli, że nie może się udać, ale przyznam, zdawałam sobie sprawę, że potrzeba mi będzie sporej interwencji sił opatrzności w postaci Życzliwego Losu.

Uosobieniem Życzliwego Losu w moim życiu były, do pierwszego roku życia córki, jej bardzo regularne drzemki w ciągu dnia. Połączone z elastycznym dniem pracy u męża dawały mi możliwość własnej pracy na pół etatu
z domu. Gdy jednak po pierwszych urodzinach mała zredukowała ilość snu nieodzowna stała się Niania. W tym miejscu mały dysklejmer: ze względów językowych nie brałam pod uwagę żłobka, bo, jak wspomniałam, żadnego polskojęzycznego w pobliżu nie miałam, zaś nianię mogłam zatrudnić tylko na pół etatu, żeby opiekowała się córką do lunchu. Da mi to – kalkulowałam zadowolona – przynajmniej pięć godzin pracy dziennie, a jak dorzucę do tego jakieś dłubanie wieczorami, powinnam wszystko ogarnąć. Organizacja, organizacja i jeszcze raz organizacja. Oto, myślałam z dumą, tajemnica cudu, który jest jak najbardziej możliwy.

Albo … nie.

Wizja cudu zaczęła się złuszczać jak stara farba ze ścian już w tydzień po zatrudnieniu niani. Niania była przemiłą, emerytowaną Amerykanką, a co ważniejsze, nawiązała kontakt ze Starszą, wówczas rocznym brzdącem, już w pierwszej minucie znajomości. Starsza wyciągnęła do niej łapki i zagruchała przyjaźnie. „Baba”.

– Co ona mówi? – nie zrozumiała oczywiście Niania.

– Wspomina babcię z Polski – odpowiedziałam i szczerze w to wierzyłam.

Poprzedzające debiut Niani wakacje spędziłyśmy na Podlasiu, gdzie Starsza, prócz sztuki chodzenia, rozwinęła sztukę komunikacji. Puchłam z radości, bo składały się na nią wyłącznie polskie sformułowania.

Szczerze wierzyłam również w to, że cztery przedpołudniowe godziny spędzane codziennie z Nianią w żaden sposób nie zahamują postępów Starszej w nauce polskiego. Będziemy przecież spędzać ze sobą resztą dnia, do tego weekendy. Nie ma problemu – argumentowałam sama przed sobą i wolna od trosk (przynajmniej tych domowych) zamykałam za sobą drzwi od gabinetu.

Mowa rozwijała się u Starszej lawinowo. Wiadomo, jak się człowiek nauczył dobrze chodzić to chciałby i dobrze mówić. Jednocześnie wystarczył ledwie tydzień, by polskie sformułowania, którym tak dopingowałam, zastąpiły ich angielskie odpowiedniki. By but stał się najpierw „shoe”, a dopiero po mojej uwadze był na powrót „butem”,
a książka z „book” na powrót zmieniła się w „kikę”. Co się stało? Nic prócz tego, że córka dostawała w ciągu dnia
o wiele więcej stymulacji do rozwoju angielskiego niż polskiego. Co z tego, że ilościowo spędzałam z nią, do chwili powrotu z pracy męża, nawet więcej czasu niż niania? Ten czas wypełniony był jej drzemką, a potem bardzo często załatwianiem codziennych spraw: wyprawami na zakupy, do urzędów, do lekarza, do angielskojęzycznych znajomych itp.

Stanęłam pod przysłowiowym murem. W rodzinie opolowej jak nasza (One Parent One Language), gdzie „od polskiego” jestem tylko ja, życzliwy los zdziała cuda tylko wtedy, gdy mu pomogę.

Wiedziałam, co powinnam robić. Potrzebne były kolejne zmiany w organizacji pracy i życia domowego. Nie tylko musiałam rozpocząć w trybie natychmiastowym poszukiwanie opiekunki władającym językiem polskim, ale
i przemyśleć sposób spędzania czasu z córką wtedy, gdy jesteśmy same. Koniec – w miarę możliwości – z załatwianiem spraw na mieście w owych cennych godzinach. Ditto intensywnym zajmowaniem się w tym czasie domem. Dom wytrzyma. Pranie i większe sprzątanie można robić w weekendy wciągając w to na fifty-fifty męża. Obiadów też nie trzeba przyrządzać codziennie. Od tego jest pojemna zamrażarka, że można je – jeden z tych nieocenionych wynalazków współczesności – zrobić w ilościach bardziej hurtowych. No i to gotowanie na zapas też można urządzać wspólnie-obumałżonkowo, wystarczy jeden wieczór w tygodniu po tym, jak dziecko pójdzie już spać. Zaś czas, kiedy spędzamy tylko we dwie musi być „szczelnie polski”. To właśnie wtedy zrodził mi się
w głowie koncept „polskich przestrzeni”, o których już tu wcześniej pisałam. Z biegiem czasu udoskonalałam go, najpierw tylko w warunkach domowych, a potem też wszędzie indziej.

Polskojęzyczna opiekunka okazała się w czasie pierwszych trzech lat życia Starszej największym wyzwaniem. Nie znalazłyśmy nikogo. Musiałam podjąć kolejną decyzję z lekka wywracającą mi życie zawodowe do góry nogami. Zrezygnowałam z części godzin pracy, tak, by uwolnić dla siebie i córki również poniedziałki i piątki. Kolejny dysklejmer: zdaję sobie sprawę, że jestem szczęściarą, bo mogłam tę decyzję podjąć bez dramatycznych skutków dla domowego budżetu. Był to jednak jedyny sposób, by – od strony językowej – wprowadzić w dwujęzyczny leksykon córki konieczną równowagę, a jeszcze lepiej, dopóki się da, przechylić jego burtę na stronę polską.

Amerykańska niania naturalnie nie była z tego zadowolona, bo okrajałam jej w ten sposób i tak przecież tylko połowę etatu, w którym ją zatrudniłam. Los czuwał jednak nad nami i tym razem, możliwe, że dając mi w ten sposób do zrozumienia, iż decyzja jest słuszna. Bliska znajoma akurat wracała do pracy i szukała opiekunki do synka. I tak, przez najbliższe dwa lata, aż do momentu, gdy córka przeobraziła się w przedszkolaka, dowoziłam ją do domu owej znajomej właśnie, gdzie od wtorku do czwartku bawiła się z kolegą pod okiem znajomej amerykańskiej babci. Amerykańska babcia zyskała zaś o wiele więcej godzin pracy, niż to, co ja byłam jej
w stanie zaproponować. Używając języka niezawodnych bajek – na wszystkich dworach zapanowała ogólna szczęśliwość, i wszyscy żyli długo i bez problemów, jak to w bajce.

A potem … potem życzliwy los uśmiechnął się do nas jeszcze raz i znalazłam opiekunkę polskojęzyczną.
Gdzie, jak i jakie z tego wynikły korzyści (oraz jakie nieoczekiwane wyzwania) w cdn tego artykułu już niedługo.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułPolska Szkoła im. Heleny Modrzejewskiej – Naperville, IL
Następny artykuł„Polska szkoła niszczy dzieci?”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj