Turkusowłose zjawisko w zabytkowych lotniczych goglach stało nieopodal nas i z nudów, dla rozgrzewki lub z jakichkolwiek innych przyczyn, wykonywało pajacyki. Śmiało się przy tym i rozsiewało wokół siebie moc pozytywnej energii.

Odgłosy jej aerobiku słychać było na sporą odległość, bo zjawisko miało na sobie długi niemal do ziemi płaszcz ze sztywnej, brązowej i bardzo szeleszczącej skajoceraty. Stan znoszenia i poprzecierania przyodziewku wskazywał, że i tenże pochodził z muzeum. Image zamykał plecak, a właściwie torba – czy trzeba dodawać, że ledwie trzymająca się kupy na szwach, ale za to z jakimiś francuskimi napisami – którą zjawisko założyło za paski na plecy. Niezjawiskowe były tylko buty, tęczowe kedsy. Z kedsami jednak nie wygrasz. Obowiązują dziś, jak onegdaj conversy, wszystkich, nawet artgików.

– Kogo? – konspiracyjnie dopytałam Starszą, bo nie dosłyszałam. Ruchomy pas przed nami ruszył z szumem i zaczęły się na nim pojawiać bagaże.
Starsza podniosła na mnie poirytowany wzrok. Turkusowłose zjawisko radośnie podskakujące pośrodku hali odbioru bagaży w ogóle jej nie interesowało, podobnie jak nikogo z jej przedziału wiekowego.
– Artgik! Dżizas! Są komputergiks, gothgiks, foodgiks, no i artgiks! – opędziła się ode mnie nerwowo.
– To u ciebie w szkole też? Takie zabytkowe płaszcze i gogelki, i… – zaczęłam, jednak urwałam, bo litość we wzroku, jakim mnie spiorunowała, niosła ze sobą wszystkie potrzebne wyjaśnienia.

Rodzice turkusowłosego zjawiska stali kilka metrów od niego i prezencję mieli więcej niż przeciętną: dżinsy, polar, adidasy. Rozmawiali z młodszym dzieckiem (także dżinsy i polar), jak gdyby nigdy nic, a ku amatorce aerobiku lotniskowego odwrócili się tylko raz czy dwa i tylko po to, by posłać jej życzliwe, wspierające uśmiechy.

Na moment, na błysk chwili, mój wzrok przeciął się ze wzrokiem matki zjawiska. Przebiegła między nami iskra jak na starych fotografiach dokumentujących eksperymenty Nikoli Tesli w jego niezwykłym laboratorium w Colorado Springs. Gdyby nie niski sufit, na pewno poszybowałaby do gwiazd i dalej. Iskra ta była jednak widoczna tylko wybiórczo. Bez wątpienia widzieli ją wszyscy, którzy sami wychowują nastoletnie dzieci. Była niewidoczna dla tych, którzy do tego progu w rodzicielskim życiu jeszcze nie doszli lub przeszli go wystarczająco dawno. Pierwsi uśmiechali się pod nosem. Drudzy mową ciała, a zwłaszcza ruchem głów w okularach przeciwsłonecznych, które pozwalały im swobodnie gapić się na podskakujące zjawisko, wyrażali swoje niezadowolenie z zachowania turkusowłosej nastolatki, a z nim niepozytywny osąd rodziców, którzy nie dość, że pozwalają dziecku robić z siebie widowisko, to jeszcze zachowują się jakby ich ono w ogóle ich nie dotyczyło.

Chciałabym rzec, że poczułam cichą satysfakcję. Oto rozumiem coś więcej niż reszta mojego otoczenia, jestem ta „lepsza”, jestem na wyższym poziomie życiowego wtajemniczenia. Prawda była jednak taka, że poczułam tylko smutek i żal, a zaraz potem wróciłam myślami do pewnej rozmowy ze znajomą, na razie jeszcze bezdzietną, sprzed kilku tygodni. Znajoma donosiła mi z przejęciem i niedowierzaniem, jak to nastoletnia córka jej przyjaciół, przyzwoitych, normalnych, ciężko pracujących ludzi, ma – a co gorsza, obnosi się z tym publicznie! – całkiem odmienne poglądy niż jej rodzice. Znajomej wydawało się niepojęte, jak mogą pozwolić dziecku na trąbienie o poparciu dla równości wszelkiej, dla ubikacji wspólnodżenderowych, dla bezpiecznych przestrzeni na uniwersytetach, dla idei wykopania patriarchalizmu z życia i przede wszystkim z Kościoła. Przecież to, jak zachowuje się ich nastoletnie dziecko, kala ich własny wizerunek! Rzutuje na to, jak sami są odbierani przez innych.

– A najgorsze jest to – kończyła znajoma – że oni nic w ogóle w tej sprawie nie robią. Pozwalają jej na takie poglądy i herezje!

Poczułam porozumienie dusz, ale oczywiście nie ze znajomą, tylko z nieznanymi mi jej przyjaciółmi. Było jednak późno, nie miałam siły ani ochoty wdawać się w dłuższe dyskursa na tematy wychowawcze.

Od tamtego czasu chodzę jednak i myślę: to najwyraźniej jakaś usterka w ewolucji, że tak szybko, tak skandalicznie szybko zapominamy, czym jest wiek dorastania. Że jest to – a mądrzy dowodzą, iż takim właśnie ma być – okres kontestacji, częściowej, a czasem całościowej, tego, co nas otacza. Podawania w wątpliwość i poddawania najsurowszym ocenom zastanych konstrukcji, układów, norm, systemów, światopoglądów, wizerunków. Jest próbą oczyszczania pola i przedpola, by zrobić miejsce dla siebie, nowej jednostki wkraczającego do gry. Czasem eksperymentów, błędów, niekiedy tragedii, kiedy indziej komedii w czystym wydaniu. Marszem na przekór, na przełaj, pod prąd, nawet do tyłu.

Dlaczego jako dorośli, uformowani i ustawieni ludzie zachowujemy się, jakby ten czas nas nie dotyczył? Jak gdybyśmy sami nigdy przez niego nie przechodzili, nie był on częścią naszego DNA i spadał na nas jak największa niespodzianka tysiąclecia, kukułcze jajo z całkowicie obcego gniazda. A najważniejsze: dlaczego zapominamy, że dzieci, a zwłaszcza dorastające dzieci, to odrębne, ludzkie istoty uprawnione do własnych opinii i wyborów, które mogą, lecz nie muszą być związane z naszymi własnymi. Kto ocenia rodzica przez pryzmat zachowania jego nastoletniego dziecka, ten mało wie o życiu.

– Pamiętaj – powiedziałam wtedy do znajomej – wracamy do tej rozmowy za kilkanaście lat, gdy sama jesteś matką nastolatków. Jeśli nie przebiegnie wtedy między nami iskra Tesli, znaczy, że będziemy miały naprawdę wiele do omówienia.
– Nie mówisz mi chyba, że… – znajoma była zaniepokojona.
Rozwiałam jej wątpliwości.
– Tak, właśnie ci to mówię. Za kilkanaście lat będziesz zupełnie kimś innym. Miłość do dziecka zmusi cię do odkrycia pełnego znaczenia słów: szacunek dla drugiego człowieka „pomimo”: pomimo jego niedostatków, wad, błędów w myśleniu i działaniu, denerwujących nawyków, podejrzanych znajomych, niezgody na twoją dla niego wizję życia i przyszłości. Zgodzisz się, a nawet będziesz mu aktywnie pomagać w tym, by było, kim chce być, bo nikt bardziej niż nasze dzieci nie przekonuje nas, że szukanie szczęścia w życiu to nasze prawo i obowiązek. Za kilkanaście lat będziesz patrzeć za siebie i będziesz widziała skorupę, z której kiedyś zawiadywałaś światem, myśląc, że jest bez ścian i granic. I cieszyć się, że z niej wyszłaś.

Rodzina turkusowłosego zjawiska zdjęła z taśmy bagaże. Zanim odeszli, zjawisko odwróciło się, przyłożyło do ust dłonie i ryknęło z całej siły: „Merry Christmas!”.
– Artgik! – prychnęła Starsza, ale tym razem w jej głosie było tylko rozbawienie. – Do końca szkoły jej przejdzie, ale teraz, wiesz – zniżyła konfidencjonalnie głos – musi się „wyszumieć”.

Zagryzłam usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Rok temu siedziałam w tym miejscu, dokładnie tym samym, z własnym, niebieskowłosym zjawiskiem u boku…

Eliza Sarnacka – Mahoney
Fot. Archiwum DPS

Poprzedni artykułDzieci o emigracji
Następny artykułKolejna edycja Wakacji z Panem Bogiem
Eliza Sarnacka-Mahoney
Dziennikarka i pisarka, przeważnie mieszka w Kolorado, chyba że podróżuje. Współpracuje z mediami w Polsce oraz z Nowym Dziennikiem, autorka powieści, zbiorów ciekawostek i książek publicystycznych o Ameryce. Mama Natalii i Wiktorii, które każdego dnia utwierdzają ją w przekonaniu, że to, co niemożliwe jest jak najbardziej możliwe, trzeba tylko szczerze chcieć. Na portalu autorka rubryki “Przystanek Babel”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj