Czy pamiętają Państwo oniegdysiejszą modę na posiadanie zagranicznego „penpala”? Pisma młodzieżowe typu „Filipinka” czy „Nowa wieś” publikowały adres, pod którym należało wysłać kopertę zwrotną ze znaczkiem
i dostawało się pliczek adresów rówieśników z całego świata z krótkim opisem czym się interesują i z kim chcieliby korespondować. Wedle życzenia organizacja, która zajmowała się dystrybuują takich list wciągała do swej bazy danych i nas samych.
Motywów do takiej korespondencji mogło być wiele, osobiście uważałam ją za znakomitą metodę na szlifowanie angielskiego w czasach, gdy granice pozostawały zamknięte na kłódkę, a native-speakerzy byli w PRL-u zjawiskiem równie rzadkim co świeży ananas (nie przypominam sobie, bym go jadła przed r. 1989). Sama na listę nigdy się nie wpisałam, odstraszona doświadczeniem koleżanki, która to uczyniła i potem przez dwa lata dostawała korespondencję, którą dzisiaj nazwalibyśmy po prostu „junk mail”, w tym regularnie propozycje małżeństwa i pracy w podejrzanych miejscach. Wolałam być stroną „wybierającą”. Przez cztery lata liceum zamawiałam przez pocztę co najmniej dwie listy z adresami rocznie, z kilkoma osobami rozwinęłam miłą korespondencję, która trwała jeszcze na studiach. Do dziś pamiętam, że w każdej kopercie z adresami znajdował się również list od organizacji kompilującej te bazy adresowo-personalne. Mówił o tym, że korespondencja z „penpalem” pozwoli nam lepiej poznać rówieśników z innych krajów, dowiedzieć się co nas dzieli, a zwłaszcza co łączy.
Świat dramatycznie się zmienił od tamtych czasów. Sama z entuzjastycznej epistolariuszki, której przejście
z papieru na ekran komputera przez długi czas nie zmieniło nawyków ani nie utemperowało zapału do tej sztuki, przyznaję, że piszę dziś niewiele listów. Nie potrzebuję penpalów, by wyjaśnili mi punkt widzenia człowieka z innej szerokości geograficznej. Niezawodny internet wygugluje mi ten punkt widzenia w kilka sekund, nawet jeśli ma to być opinia rolnika z Kenii czy emeryta z Władywostoku. Jeszcze łatwiej jest podobno zrozumieć dzieci
i młodzież. Ta w dzisiejszym świecie bez komunikacyjnych granic przyswoiła sobie tak zbliżony styl życia i bycia, że używając frazy „współczesna młodzież” dziennikarze zwykle mają na myśli wszystkie nastolatki ze wszystkich kontynentów. Choć różnokolorową, to jednocześnie homogeniczną grupę w takich samych ubraniach, fryzurach, z identycznymi plecakami na szkolne książki i telefonami w tylnej kieszeni skinny-dżinsów.
A jednak … Na horyzoncie rysuje nam się kolejny rodzinny wyjazd na wakacje w Polsce i jak bumerang wraca do mnie intrygująca myśl – że instytucja penpala bardzo by się jednak moim córkom, a i mnie przy okazji, przydała.
Od co najmniej pięciu lat obserwujemy w Polsce zjawisko, którego za nic pojąć nie możemy. Na imię mu: „digitalizacja polskiego dziecka”. Tempo postępowania tego fenomenu jest dynamiczne, niemal olimpijskie. Same córki przyznały po powrocie z Polski w ubiegłym roku, że wydaje im się, iż ich polscy rówieśnicy osiągnęli stopień uzależnienia od nowoczesnych technologii na skalę, jakiej nie widzą wśród swoich kolegów i koleżanek w USA.
Moje słabe próby socjoekonomicznego żargonu o polskich „historycznych kompleksach” i „gonieniu świata” wprawiają córki w zniecierpliwienie. Tyle czasu tam nie mieszkam, więc nie wiem i nie rozumiem. A taki penpal by wiedział i rozumiał. I dałby im kilka cennych rad, dzięki którym oszczędziłyby sobie nerwów i zawodu.
Penpal napisałby: „Moje drogie! Przyjeżdżając do Polski w odwiedziny do krewnych lub znajomych, nie liczcie na to, że spędzicie z polskimi rówieśnikami zbyt dużo czasu konwersując lub bawiąc się na świeżym powietrzu. Rozumiem, że marzy wam się kontakt z żywym polskim językiem, ale niestety, polscy rówieśnicy po prostu nie będą mieli dla was czasu. Będą zbyt zajęci grami komputerowymi lub aktywnością na Facebooku.
Pamiętajcie, że konto na Facebooku jest dla polskiego dziecka obowiązkowe już w szkole podstawowej, inaczej całe społeczeństwo, łącznie z jego własnymi rodzicami, uważa, że coś z nim jest nie tak. Jeśli rodzice zabiorą was na jakieś towarzyskie spotkanie, nie zapomnijcie wziąć ze sobą tableta, żeby nie odróżniać się od innych dzieci, które, ignorując waszą obecność, spędzą czas bez słowa stukając w ekrany własnych. I koniecznie, ale to koniecznie przywieźcie ze sobą swój telefon komórkowy, ponieważ w Polsce stanowi on podstawę ubioru człowieka, zaraz po majtkach i butach, od wieku przedszkolnego.”
Na bok moje osobiste marzenia o tym, by w czasie wakacji w Polsce moje dwujęzyczne dzieci dobijały za jednym zamachem dwóch targów: spędzały czas w gronie rówieśników i ćwiczyły polską mowę w sposób najlepszy z możliwych – używając jej jako jedynego dostępnego środka komunikacji. Zastanawia mnie coś innego.
Jakimi kryteriami kierują się współcześni polscy rodzice kupując swoim dzieciom komputer na trzecie urodziny,
a potem z zadowoleniem, dumą wręcz, je przy nim zostawiając: samo, nierzadko na długie godziny, podłączone do internetu? Skąd zaczerpnęli mądrość, że szybkość z jaką ich maluch uczy się obsługiwać na tym komputerze gameboya to certyfikat jego bystrości, inteligencji i obowiązkowa przepustka do nowoczesności?
Jak to się dzieje, że specjalistę od zagrożeń w sieci współpracującego z policją i cytującego mi na poczekaniu statystyki rosnących w Polsce lawinowo (400% w skali roku!) przestępstw w związku z internetową pornografią
i pedofilią, dziwi moje pytanie, czy sam regularnie sprawdza, jak działa filtr rodzinny na laptopach jego dzieci, wiek podstawówkowy? Czy go na przykład – dzieci potrafią! – nie wyłączyły?
Na jakich ludzi polscy rodzice świadomie – obawiam się, że użycie słowa „świadomie” jest tu jak najbardziej na miejscu – wychowują najmłodsze pokolenie Polaków, jeśli po pierwsze bez mrugnięcia powieką „kupują” presję, że ich dziewięciolatek musi istnieć na Facebooku, po drugie też bez mrugnięcia, a nadto w obecności samego dziecka argumentują, że przepisami (wymagany wiek użytkownika FB to lat minimum 13) przejmują się tylko głupi.
Jak to, wreszcie, się dzieje, że na całym świecie rodzice otrząsają się z digitalnego zamroczenia i workami wynoszą na śmietniki kolekcje brutalnych gier, które, dowiedli już tego naukowcy, zakłócają i rozwój psychiczny, i społeczny młodego człowieka, tymczasem w Polsce dzieje się na odwrót? Może mam wielkiego pecha, ale nie udało mi się jeszcze odwiedzić w ojczyźnie ani jednego domu z dziećmi, w którym obok komputera w dziecinnym pokoju nie piętrzyłby się stos brutalnych rozrywek. Jak szerokie i akceptowalne jest to zjawisko świetnie pokazuje literatura dla dzieci i młodzieży. Ze świecą szukać pozycji współczesnego polskiego
pisarza/-arki dla młodzieży, w której bohaterowi nie wysiadywaliby rutynowo przy komputerze. Nie w celu odrabiania pracy domowej. Nie dla riserczu na fascynujący ich temat – ale dla gier.
Czytanie i inne rozrywki, które nazwać by można było „intelektualne” występują u tych pisarzy coraz rzadziej. Pisarze są jak probierz, jak lustro kondycji swego społeczeństwa. Znają zwyczaje swoich czytelników, znają zapotrzebowania na rynku. „Czy polskich pisarzy nie stać na więcej wyobraźni? Kolejna książka, a bohater znowu siedzi przy komputerze!” – oceniła Młodsza, gdy kilka dni temu zaczęłyśmy czytać „Ratunku, marzenia!” Doroty Suwalskiej. Było mi tak głupio, że nie odpowiedziałam.
Zdaję sobie sprawę, że jestem, po części z racji zawodu, po części z własnych, zdecydowanie niemainstreamowych poglądów, uwrażliwiona na kwestie wychowawcze i edukacyjne. Wstrzemięźliwość od ekranu, a szczególnie od ekranowej bezmyślności obliczonej wyłącznie na „przepędzenie wolnych godzin” mierzi mnie, bo mierzy, moim prywatnym zdaniem, w meritum człowieczeństwa. Zabija i tłamsi w człowieku instynkty, by rozwijać się, doskonalić, poszerzać horyzonty, uczyć się i poznawać dla dobra własnego
i otoczenia. Sens tego, co robiłam, wychowując dzieci w zgodzie z instynktem, że to wolna zabawa, kontakt
z przyrodą i z innymi ludźmi potrzebny jest małemu dziecku bardziej niż ekran komputera, coraz tłumniej potwierdzają dziś eksperci.
W tzw. „całościowym rozliczeniu” technologia spowalnia u dziecka procesy edukacyjne. Po latach badań przyszedł czas przyznać się, że malowanie kolorowanki na ekranie za pomocą klikania w myszkę, nie dostarcza dziecięcemu mózgowi takiej samej stymulacji, nie mówiąc o rozwoju sprawności motorycznej, co prowadzenie po kartce ręką z kredką. Klikanie w numerki w ramach odpowiedzi na zadanie matematyczne nie utrwala
w głowie wzorów matematycznych lepiej, niż obliczenia ołówkiem na kartce. Debata nad tym, na ile wymiana rzeczywistych znajomych na krąg friendsów z wirtualu przyczynia się do wzrostu depresji i innych rodzajów zaburzeń psychicznych i społecznych, szczególnie u ludzi w okresie dojrzewania, to najgorętszy temat
w psychologii od czasów odkrycia neuronów lustrzanych.
Z odkryć najnowszych, z ostatniego tygodnia: obsesyjne używanie przez ludzi smartfonów prowadzi do obniżenia ich zdolności do koncentracji oraz do niższej wydajności pracy, uczniom zaś ściąga w dół średnią ocen o cały punkt. Amanda Ripley w świetnej książce „The Smartest Kids in the World” (Najmądrzejsze dzieciaki pod słońcem) postawiła Polskę za przykład kraju, gdzie rozwiązania w systemie edukacji idą w dobrym kierunku. Wskazała, że podobnie jak w Korei Północnej oraz w Finlandii, krajach osiągających na międzynarodowych testach wiedzy najwyższe pozycje, polscy edukatorzy też rozumieją, że gadżety typu elektroniczne tablice
i laptopy na ławkach podczas lekcji nie są konieczne, by uczeń więcej i lepiej się nauczył. W istocie – częściej są w tym procesie demobilizujące niż pomocne. A to się biedna autorka zdziwi i posmutnieje, gdy się dowie, że polski MEN właśnie szykuje się do mega finansowego skoku na szkołę, by położyć przed każdym uczniem na ławce nowy, błyszczący laptop.
Mieliśmy do tej pory sytuację, że w klasie bez laptopów paznokcie oglądało sobie na lekcje matematyki 10% uczniów. Za chwilę będziemy mieli jak w banku, że z laptopem przed nosem, 90% tych uczniów zajmie się konspiracją, jak sprawdzić ilość nowych lajków na FB, a nie słuchaniem nauczyciela. Ma na ten temat wiele do powiedzenia kadra szkolna w USA pracująca w najnowocześniejszych klasach z największą ilością digitalnych pomocy. Po kilku latach tego typu „modernizacji” lawinowo rośnie liczba nauczycieli postulujących nawet zrzeszenie się w nowej unii, jeśli tylko pomoże im to ustanowić prawnie szlaban na wnoszenie na teren klasy laptopów, tabletów, a zwłaszcza smartfonów.
Moje niewesołe rozważania wiążą ze sprawą dwujęzyczności w sposób nierozerwalny. Język to asocjacja
z krajem. Kraj to ludzie, ich kultura i światopogląd. Czynię wiele wysiłku, by pokazywać ten kraj moim dwujęzycznym dzieciom wyłącznie z jak najlepszej strony. Chciałabym, by były z niego dumne, czuły z nim pozytywną więź, która rozciągnie się na całe ich życie. Jak to osiągnąć, jeśli wizyty w Polsce coraz częściej stają się okazją do starć ze zjawiskami, których nie rozumiem i nie akceptuję? Dziwią mnie decyzje podejmowane przez polskich polityków, działaczy społecznych, pedagogów. Coraz trudniej przychodzi mi ukrywanie tej irytacji przed dziećmi. Dzieci zrobią wszystko prócz jednego: nie pokochają tego, czego nie lubi ich rodzic, tylko dlatego, że rodzic im każe.
Dwujęzyczne wychowywanie potomstwa uczy człowieka rozmaitych sztuczek, stawania na uszach i gryzienia się w łokieć, jeśli trzeba. Może, jak to już tyle razy w polskiej historii bywało, nadeszła pora, że najlepszym rozwiązaniem jest robić swoje, gryźć się w język i cierpliwie czekać? Absolutnie nie mam pojęcia dokąd mnie to zaprowadzi, ale jakie mam wyjście?
Eliza Sarnacka-Mahoney
Pani Elizo,
dziękuję za ten artykuł. Ja też mam zdecydowanie niemainstreamowe poglądy i podzielam Pani obserwacje i wrażenia. Mieszkam w Polsce, od kilkunastu lat prowadzimy wspólnie z mężem różnorodne działania związane z szeroko rozumianą edukacją i rozwojem, piszemy książki edukacyjne dla dzieci – m.in. logopedyczne. Często w związku z tym dopada mnie irytacja na wysokim poziomie, a czasem rezygnacja i „ręce chcą opaść”… Podobnie jak Pani, doszliśmy do wniosku, że nie ma innego wyjścia jak tylko „robić swoje”, nie odpuszczać i mieć nadzieję, że przyniesie to pozytywne efekty.
Z wyrazami uznania i serdecznymi pozdrowieniami,
Elżbieta Szwajkowska
Trzymam kciuki! Zeby nie było, że obrazek, jaki wywożę co roku z Polski jest taki kompletnie przygnębiający, przyznam się, że na szczęście spotykam ludzi, którzy robią mnóstwo pozytywnych rzeczy i patrzą na świat nie tylko przez pryzmat tego „co robi mój sąsiad, nie mogę być inny/gorszy”. W tym nadzieja, że niektóre zjawiska może jednak będą przejściowe, może w sprawie, którą poruszam wystarczy po prostu trochę poczekać. Na tzw. „Zachodzie” ( nie lubię tej nazwy, ale to jest wygodny skrót myślowy) rodzice się „budzą”, ślepy pęd, by wszystko skomputeryzować spotyka się z zasłużoną krytyką i ta krytyka zaczyna być dopuszczana do mainstreamu. Polska, mimo nagonki na USA, jednak wciąż tutaj popatruje. Za jakiś czas może więc doczekamy się sytuacji, że polscy rodzice i pedagodzy też tłumniej pójdą za głosem rozsądku, który usankcjonuje trend myślenia „z Zachodu”. Szkoda oczywiście, i to ciekawi mnie najbardziej, od strony wręcz czysto psychologicznej, dlaczego my, Polacy, opieramy się własnym odczuciom i przemyśleniom, dajemy im prawo bytu dopiero, gdy da nam na nie przyzwolenie owy „Zachód”, zagranica. Posyłam Pani moc serdecznych myśli, niech dodają Pani siły w pracy.