14365457_997704143689208_455913198_n

Myli się ten, kto myśli, że główną bohaterką powieści Grażyny Plebanek jest Alia – Belgijka kongijskiego pochodzenia. Prawdziwą bohaterką tej książki jest FURIA. Furia, która – w przeciwieństwie do społeczeństw i wyznań – jest egalitarna. 

To Pani Furia Spryciara (…).

Furia? 

  Co się wk…rwia! 

Tak przedstawia się w pewnym momencie główna bohaterka książki Grażyny Plebanek. „Furia, co się wk…rwia”, czyli Alia, która właściwie już od urodzenia ma powody, żeby się wkurzać. A z czasem coraz więcej powodów. A każdy z nich staje się przyczynkiem do tytułowej furii. Powieść Grażyny Plebanek jest jak cebula – składa się z wielu warstw, od których obierania pieką nie tylko oczy, ale i zwoje mózgowe. Tyle tylko że zamiast płakać, jesteśmy wkurzeni. I coraz bardziej wkurzeni. Doprowadzeni wreszcie do ostateczności. Do furii. Ale po kolei.

Kim jest Alia? Kobietą. Czarną kobietą. Czarną belgijską kobietą. Czarną belgijską kobietą o kongijskich korzeniach. Czarną belgijską kobietą o kongijskich korzeniach mieszkającą w multikulturowej Brukseli. Nie od razu wiemy aż tyle. Poznajemy ją stopniowo, przeskakując przez wszystkie stopnie furii, która towarzyszy Ali od urodzenia, a nam od pierwszych stron książki. Alia przychodzi na świat w kongijskiej Kinszasie, ale jako dziecko trafia z rodziną do Belgii. Od tego momentu zaczyna się dla niej zupełnie nowe życie, które – jak się okaże – będzie wymagało od niej stania w rozkroku. Między kontynentami i między kulturami. Między tym, czego chce, a czego oczekują od niej inni. Zbyt wiele warstw zostaje nałożonych na Alię, żeby mogła dotrzeć do korzeni(a), czyli siebie samej. Zbyt ciężkich, by swobodnie mogła poruszać się w świecie, w której przyszło jej żyć.

Warstwa pierwsza – historyczno-polityczna. Kogo obchodzi brutalna kolonizacja Kongo przez Belgów? Kolonizacja, która doprowadziła do całkowitego zniewolenia Kongijczyków i wymordowania co najmniej  kilkunastu milionów obywateli Belgijskiego Kongo. I nagle ich potomkowie przybywają do ojczyzny oprawców (bądź rodzą się w niej), która staje się ich ojczyzną. A teraz wyobraźmy sobie Polskę, kolonizowaną przez wieki przez dowolne państwo. Państwo, do którego właśnie się przeprowadzamy (a może już się w nim urodziliśmy). Jak się z tym czujemy? Pewnie nie bardzo, prawda? Ano właśnie. I tak też czuje się Alia. Brzemię przeszłości nie staje się wcale lżejsze wskutek postępującej asymilacji. A poczucie krzywdy odżywa przy każdym, nawet najmniejszym ataku na jej tożsamość narodową. I rodzi furię.

Warstwa druga – społeczno-polityczna. Kogo obchodzą Kongijczycy w Belgii? A kogo obchodzą Polacy w Belgii? Ano właśnie… Nawet tak zróżnicowane kulturowo miasto jak Bruksela nie musi wcale okazać się mekką dla wszystkich imigrantów, bez względu na to, z jakiego zakątka świata przybyli. I Alia doskonale o tym wie. Wie też o tym mama (a właściwie ciotka) Issa, która od początku zmusza bratanicę do nauki francuskiego, bo wie, że im wcześniej dziewczynka zintegruje się (zleje?) z otoczeniem, tym lepiej dla niej. Ale nawet wychowywana już w europejskiej kulturze Alia doskonale zdaje sobie sprawę, że można być obcym we własnym kraju. Kraju, którego jest się obywatelem, z którego przywilejów się korzysta i którego prawu się podporządkowuje. Tym bardziej kiedy obcość, która już dawno przestała być obcością, jest co chwilę podkreślana (łagodnie) lub wytykana (brutalnie). A to rodzi furię.

Warstwa trzecia – kulturowa. Nakłada się ona na warstwę mityczną, która przenosi nas w świat gawęd afrykański tak chętnie opowiadanych przez ojca Alii, a czasem i przez nią samą. To ich sposób na podtrzymywanie kongijskiej tradycji, która wciąż gubi się gdzieś w niełatwej belgijskiej codzienności. Najlepszym tego przykładem jest matka Alii – Mrówka, która z jednej strony hołduje afrykańskim zwyczajom, z drugiej robi wszystko, żeby upodobnić się do białych bohaterek europejskich i amerykańskich seriali, łącznie ze stosowaniem kremu wybielającego. Alia stoi w rozkroku – między tradycją afrykańską a europejską. Nie wie już nawet, czy powinna nosić afro czy prostować włosy. Z jednej strony kontynuuje tradycję afrykańskiej literatury mówionej, którą podtrzymał jej ojciec, z drugiej robi wszystko, żeby nie skończyć jak jej matka, która – nie licząc ulegania  modzie na peruki i krem wybielający – zachowuje się tak, jakby nigdy nie opuściła Kinszasy. Nie wie, kim tak naprawdę jest. A to rodzi furię.

Warstwa czwarta – seksistowsko-rasistowska. Ta warstwa chyba najbardziej dochodzi do głosu, bo płeć i rasa Alii są najbardziej zauważalne. Nie da się ich ukryć pod pozbawionym akcentu francuskim. Alia – choć poczęta podczas zwycięskiej walki Muhammada Alego z Georgem Foremanem i na cześć zwycięzcy nazwana Alią – przegrywa już na starcie. Nie dość, że kobieta, to jeszcze czarna. Brzmi seksistowsko? Rasistowsko? Dobrze. Tak właśnie ma brzmieć. Bo tak właśnie jest. Alia doświadcza seksizmu na każdym kroku. Od małego (sic!) słyszy, że ma chodzić w sukienkach i przestać boksować, bo to nie przystoi dziewczynce. Potem – już jako dorosła kobieta – nadal słyszy, że ma chodzić w sukienkach i rodzić dzieci, bo to właśnie kobiecie wypada robić. Nie, bycia kobietą nie da się ukryć. Bycie kobietą sprawia, że wszyscy czują się uprawnieni do pouczania i mówienia, co kobieta ma robić. A to wszystko sprowadza się do dwóch prostych zasad: noszenia sukienki i zachodzenia w ciążę. Alia nie zgadza się ani na jedno, ani na drugie. Ale do tego wszystkiego dochodzi kolor skóry, którego także nie da się ukryć i który też sprawia, że wszyscy wokół czują się uprawnieni do pouczania i komentowania. Nazywania „czarną suką” i pytania, czy była kiedyś z białym w łóżku. Alia jest niewystarczająco czarna dla czarnych. Nigdy biała dla białych. A przecież mówią o niej, że choć czarna, to w środku jest biała. Jaka jest naprawdę? Sama nie wie. A to rodzi furię. Furię, która w końcu zostaje spuszczona ze smyczy.

W czarno-białym świecie brukselskiej metropolii nic nie jest tak czarno-białe, jak by się mogło wydawać. Pusta rubryka w dowodzie Alii, której nie wypełnił automatycznie komputer (bo nie ma przecież takiego imienia „Alia”) to najlepszy dowód (nomen omen) na to, kim jest Alia. Pustą rubryką, która nie należy do nikogo i niczego. Nawet do samej siebie. I którą każdy może wypełnić, jak mu się żywnie podoba.

Nie ma Alii. Jest Pani Furia. „Furia, co się wk…rwia” jest naprawdę wkurzona. I wcale jej się nie dziwię.

 

Karina Bonowicz 

Grażyna Plebanek, „Pani Furia”

Wydawnictwo Znak Literanova

Premiera: 31.08.2016

Poprzedni artykułGramatyka jest wszędzie, czyli można inaczej
Następny artykuł„Ukryte terapie czyli czego Ci lekarz nie powie” – seminarium Jerzego Zięby. 5 listopada

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj