Fruitlands to więcej niż muzeum; to sen o raju na Ziemi, który może nie okazał się koszmarem, ale i nie spełnił się. Mimo rajskich widoków i bujnej przyrody, miejsce nie stało się nowym Edenem i jest dziś pamiątką eksperymentu, który się nie udał. Pomysł może zaskakiwać, bo pomniki porażek, choć nam, Polakom dobrze znane i bliskie, wydają się przecież tak bardzo „nieamerykańskie”, a jeszcze bardziej zaskakuje mnie, jak otwarcie mówią o rozmaitych „grzechach” mieszkańców ustanowionej przez transcendentalistów komuny przewodniczki z Fruitlands – widać, że pochodzę z kraju, w którym zwykle albo tuszowano sprawy wstydliwe i nieudane, albo też „przemalowywano” je, jak zżółkłą trawę, na sukcesy. Przyznać trzeba jednak, że spełnił się tu, we Fruitlands przynajmniej sen Clary Endicott Sears, bogatej mieszkanki Bostonu, która w 1914 r. postanowiła kupić farmę, która była niegdyś miejscem eksperymentu Bronson Alcott, zwanego Fruitlands. Wizją Sears było, by miejsce stało się dla potomnych inspiracją i by edukowało współczesnych o dziewiętnastowiecznych utopijnych nowoangielskich ideach.
Malowniczo położone wśród wzgórz w miejscowości Harvard w Massachusetts Fruitlands zaprasza dziś do spacerów pomiędzy trzema galeriami, do spotkań ze sztuką z różnych kultur, do podziwiania historycznej zabudowy i degustacji lokalnych potraw w elegankiej restauracji z tarasem i zapierającym dech w piersiach widokiem. Wszystko to w dużym stopniu odbiera historii Fruitlands jej ciężar, niemniej jednak wciąż trudno zapomnieć, że jest ona o tym, jak utopia prawie zamieniła się w dystopię.
Jedną z ważnych dla tej historii postaci jest David Thoreau (1817-1862), którego 100-lecie urodzin obchodzone jest w tym roku w USA na różne, przeważnie ciekawe wizualnie sposoby. Za życia udało mu się opublikować jedynie dwie książki. Nie okazały się bestsellerami, ale dla osób zainteresowanych samopoznaniem, rozwojem duchowym i ekologią, Thoreau jest na pewno jednym z najlepiej zapamiętanych amerykańskich filozofów i praktyków dobrego życia. Bohater zarówno kultury popularnej, jak i wysokiej, a także zdecydowanie niszowej, w swoim eseju „Walden” ukształtował ponoć sposób, w jaki Amerykanie myślą o naturze. Bez Thoreau nie byłoby Fruitlands. Inną bohaterką historii o Fruitlands jest Louisa May Alcott, autorka „Małych kobietek”, niewątpliwie sławniejsza od swojego ojca Amosa Bronsona Alcott, który w 1843 r. założył tu na 90 akrach w pobliżu Harvard utopijną komunę transcendentalistów. Nazwał ją „Fruitlands” ze względu na rosnące na posiadłości jabłonie, które zamierzał z biegiem czasu rozsadzić. Louisa miała 10 lat, gdy jej tato wraz z przyjacielem Brytyjczykiem Charlesem Lane przeprowadził się tu z Concord. Obaj przyjaźnili się także z Ralphem Waldo Emersonem i Henrym Thoreau i tu właśnie zamierzali wcielić w życie idee transcendentalistów o jedności z Naturą. Plan był taki, że jako weganie będą żywić się wyłącznie warzywami i owocami, które samodzielnie tu wyhodują, oczywiście bez pomocy zwierząt, których nie chcieli zmuszać do niewolniczej pracy na farmie. Będą nosić proste lniane ubrania, żadnej odzwierzęcej wełny, i jeśli nie znajdą materiału na buty innego niż zwierzęca skóra, będa chodzić boso. Obok właściwego pożywienia dla ciała, codziennie będą karmić ducha i umysł odżywczą lekturą, dyskusją i nauką. Louise Alcott o początkach tego eksperymentu pisze w swych wspomnieniach z ironią: “This prospective Eden at present consisted of an old red farm-house, a dilapidated barn, many acres of meadow-land and a grove. Ten ancient apple trees were all the ‘chaste supply,’ which the place offered as yet; but, in the firm belief that plenteous orchards were soon to be evoked from their inner consciousness, these sanguine founders had christened their domain Fruitlands.”
Komuna przetrwała siedem miesięcy. Idealizm nie okazał się praktyczny. Skończyło się na tym, że większość pracy na farmie wykonywała… mama Alcott, Abigail. Mężczyźni, zajęci dyskutowaniem doniosłych idei, zostawiali jej pranie, pieczenie chleba, opiekę nad dziećmi i wiele innych „pomniejszych” zajęć, dzięki którym w ogóle mogło się tam toczyć życie. Mimo szlachetnych aspiracji nie bardzo odzwierciedlało ono harmonię okolicznej natury i było pełne gorzkich paradoksów. Mieszkało tu w sumie 14 osób zdecydowanych żywić się wyłącznie płodami uprawianej przez siebie ziemi, ale żadna z nich nie miała farmerskiego doświadczenia. Mężczyźni i kobiety żyli tu razem, w celibacie, ale mieszkała też z nimi piątka dzieci. Mieszkańcy Fruitlands zgromadzili tu cenną bibliotekę, ale nie mogli czytać po zmroku, bo używanie odzwierzęcych lamp olejowych czy świec nie zgadzało się z ich poglądami. Rajski ogród, za sprawą brutalnej nowoangielskiej pogody i słabego zdrowia mieszkańców Fruitlands, zamieniał się czasami w piekło. Dramatyzm całej sytuacji, który zaostrzały jeszcze relacje pomiędzy rodzicami i przyjacielem ojca, oddaje w swoich wspomnieniach Alcott. Szkoda. Postulowana harmonia z naturą nie została tak naprawdę urzeczywistniona i nie wprowadziła harmonii w życie mieszkańców komuny, a kronikarze eksperymentu lubią podkreślać, jak wielką rolę w upadku Fruitlands odegrały wygórowane ambicje i fałszywe poczucie własnej wielkości, które charakteryzowały jej założycieli.
***
W sąsiedztwie czerwonego domu, który rzeczywiście oryginalnie należał do komuny Fruitlands, stoją zamieniona także na muzeum socjalna siedziba Shakersów z Harvard oraz dwie galerie sztuki – współczesnej i Native Americans. Dwie wystawy współczesnych artystów, które miałam okazję tam zobaczyć, wchodzą z ideami transcendentalistów w fascynujący dialog. “Literary Spirit of Fruitlands Museum and The Old Manse,” otwarta do 5 listopada, ukazuje historyczne fakty z dwóch perspektyw – poprzez kolekcję autentycznych przedmiotów z The Old Manse, domu w Concord, w którym mieszkał Ralph Waldo Emerson, oraz poprzez zbiór hipnotycznych zdjęć (długie naświetlanie, celowo słaba ostrość, ruch kamery) Lisy McCarty i Jonathana Gitelsona z tego samego miejsca. Inna wystawa, „Literary Soil” Grega Lookerse (do końca sierpnia 2017), zamienia eseje Emersona oraz strony z dziewiętnastowiecznych powieści w imponujące papierowe mandale lub przyprósza je solą – efekt jest bardzo ciekawy artystycznie i ma silne oddziaływanie emocjonalne. Stałą kolekcję muzeum stanowią zbierane przez Clarę Endicott Sears XIX-wieczne portrety – tańsza wersja pamiątkowej fotografii dla potomnych.
Warte zobaczenia jest także muzeum Native Americans – ceramika, pięknie zdobione skórzane przedmioty użytkowe, łodzie, kosze, rytualne stroje i maski również pochodzą z kolekcji Sears, która na tym obszarze nie jest może imponująca, ale na pewno składają się na nią przedmioty starannie dobrane i unikalne w swoim wyrazie.
O muzeum Shakersów pisałam już w osobnym artykule – tego miejsca w kompleksie Fruitlands Museum na pewno nie wolno pominąć. I naprawdę warto wybrać się tu słonecznego jesiennego dnia. Dolina Still River wygląda tak rajsko, że trudno zrozumieć, jak człowiek mógł tu zamieszkać i nie osiągnąć wewnętrznej harmonii do tego stopnia, by dostrzec, że być może potencjalna jedność i harmonia z Naturą wymagają pracy dużo cięższej niż lektura i dyskusje.
Fruitland Museums, 102 Prospect Hill Road, Harvard. Cena poza sezonem: $5. Więcej: thetrustees.org/fruitlands tel. 978-456-3924.
Tekst i zdjęcia: Lidia Russell