Być na Florydzie i ominąć Disneyland? Jak najbardziej. Na pewno trzeba jednak zobaczyć Everglades National Park. To jeden z najniezwyklejszych amerykańskich parków narodowych i jedyny z subtropikalnym klimatem. I choć jego krajobrazy pozbawione są dramatyzmu właściwego miejscom takim, jak Wielki Kanion Kolorado, Yosemite czy Yellowstone, mają w sobie siłę i subtelną magię, dzięki której zapadają w pamięć.
Zamykam oczy w samolocie, który przymarzł do płyty lotniska i tkwi na niej już trzecią godzinę. Pod powiekami mam szeroką drogę przez niekończące się szumiące pola żółtych traw. Wokół jest pusto i cicho niczym we śnie. Wizja blednie, gdy podnoszę wzrok, daremnie szukając jej jasności i spokoju pośród wrzawy wzburzonych i znużonych pasażerów. W niezrozumiałym rozbłysku przyszło do mnie to miejsce, którego tak naprawdę nigdy nie widziałam i które zobaczę tak naprawdę dopiero za tydzień, bo tymczasem będziemy jechać przez nie nocą (ostrzeżenie z przewodnika: „Travel in daylight only!”). Dom Indian Seminole i Miccosukee. Podmokłe królestwo czarnych panter, flamingów, ibisów, kormoranów, żółwi, węży, pancerników, aligatorów i amerykańskich krokodyli. Łąki po horyzont, zimą żółte i suche, splątane zielone pnącza, gęsty las drzew mangrowych i wyrastających z mglistych bagien 700-letnich cyprysów. Szeroka na prawie sto kilometrów dzika rzeka, której wody płyną niesłychanie powoli wokół przecinających ją zapuszczonych dróg, pozbawionych komórkowego zasięgu i innych oznak cywilizacji, a to wszystko zaledwie godzinę drogi od szaleństwa Miami. The Everglades.
„Na całym świecie nie ma drugiego takiego miejsca, jak Everglades. One są i zawsze były jednym z najbardziej unikalnych regionów na Ziemi, odosobnionym, nigdy nie poznanym do końca. Nigdzie indziej nie ma niczego podobnego: tej rozległej, połyskliwej otwartości, szerszej niż okrągły horyzont; tego wyścigu soli i słodyczy masywnych wiatrów pod olśniewająco niebieską wysoką przestrzenią” pisała Marjory Stoneman Douglas, która swoją krucjatą w obronie terenów przyszłego parku narodowego zasłużyła sobie na miano „matki Everglades”. Po drugiej stronie miała wpływowych biznesmenów, którzy uważali, że Everglades to bezwartościowe bagno. Czas pokazał, jak bardzo się mylili.
Marjory była zwyczajną dziewczyną z Minnesoty. Może nie do końca zwyczajną – podobno jako dziecko płakała, gdy ojciec czytał jej fragmenty „Pieśni Hiawathy”, w których drzewo oddawało życie, by stać się budulcem łodzi… Jako młoda dziewczyna, po kilkuletnim pobycie w Nowej Anglii przeprowadziła się do Miami, gdzie została lokalną dziennikarką, pisarką, feministką, aktywistką ekologiczną. Publikowała opowiadania jako freelancerka, co w jej czasach nie było zbyt popularne, tym bardziej wśród kobiet. Najbardziej znana stała się dzięki książce „The Everglades: River of Grass”, opublikowanej w 1947 r.
Douglas lobbowała na rzecz ochrony przyrody Florydy przez prawie 30 lat, zanim w wieku 79 lat objęła główną rolę w spektaklu ratowania Everglades przed developerami. Utworzyła wtedy organizację pod nazwą Friends of Everglades, żeby zapobiec budowie lotniska na dzisiejszych terenach rezerwatu Big Cypress. O swoim zaangażowaniu mówiła, że „to kobieca rzecz interesować się środowiskiem; to jak przedłużenie opieki nad domem”. Niewysoka, drobniutka, w wielkim kapeluszu, perłach i rękawiczkach, znana z ciętego języka – zawstydzała swoją moralnością i celnymi przemówieniami biurokratów, biznesmenów i polityków. Agnostyczka, z sumieniem ukształtowanym najprawdopodobniej przez Kwakrów, do których należał jej ojciec, rozwiedziona po niefortunnym małżeństwie, miała przyjaciół mężczyzn, ale otwarcie deklarowała, że nie ma z nimi seksualnych relacji, bo wierzy w małżeńską przysięgę, a poza tym energię seksualną można z powodzeniem wykorzystać gdzie indziej. Zasłużony przydomek „Wielkiej Damy Everglades” otrzymała obok wielu nagród za swoją niestrudzoną pracę na polu ochrony przyrody. Był wśród nich prezydencki Medal Wolności.
Marjory dożyła 108 lat i do końca zajmowała się ochroną Everglades – tej najpiękniejszej na Ziemi podmokłej łąki, a tak naprawdę szerokiej na 40 mil, płytkiej i wolno płynącej rzeki czy też systemu rzek, których wody wielokrotnie zatruwano, z których znikały stopniowo całe gatunki i których środowisko przez lata usilnie chciano zamienić na poddane człowiekowi. Choć w wielu źródłach o Everglades znajdziemy tylko nazwiska mężczyzn (?), londyński „The Independent” napisał o niej po jej śmierci w 1998 r.: „W historii amerykańskiego ruchu ochrony środowiska niewiele było bardziej wybitnych postaci od Marjory Stoneman Douglas.” Pamiętam fragment jej książki, w którym opisuje swoje spotkanie z brunatnym niedźwiedziem na progu domu w głębi lasu, gdzie mieszka sama, na pustkowiu. Kolejny przykład niebywałej siły, niezależności i operatywności amerykańskich kobiet, które wykształciły część swoich zdolności i wolności jeszcze w czasach pionierów. W przypadku Marjory pomogło też trudne życie.
Jej ulubioną książką, jak wyczytałam, była „Alicja w Krainie Czarów” (która w końcu jest opowieścią o pełnej przygód podróży niezależnej postaci płci żeńskiej). Dobrze usłyszeć o niej przed wizytą w Everglades – w końcu to Douglas jest głosem „rzeki traw” i to jej zawdzięczamy dziś wszystkie te widoki z miejsca, które śmiało nazwać można również Krainą Czarów, tak jest różnorodne i pełne niespodzianek.
Przejeżdżamy przez Everglades drogą przecinającą indiański rezerwat i Miccosukee Village, a potem Big Cypress National Preserve i Big Cypress Swamp. Gigantyczne połacie mokradeł, rozlewiska trawiastych łąk i zaplątane w nie setki czapli i żurawi albo lasy wynurzających się z wody cyprysów naprawdę przypominają bardziej senną wizję niż rzeczywistość. Można poczuć się tu tak, jakby czas zatrzymał się na długo przed pojawieniem się pierwszego człowieka. Indianie, na Florydzie od 2000 lat, tak naprawdę też nie budowali tutaj wiosek. Na terenach Everglades żyje ponad sześćdziesiąt zagrożonych gatunków roślin i zwierząt, a ekosystem miejscami podobny jest też do dżungli, pełnej palm, wodnych lilii, kobierców hiacyntów i kwitnących dzikich orchidei. W 1976 r. UNESCO uznało park za rezerwat biosfery. Obok terenowego samochodu najpopularniejszym środkiem lokomocji są tu łodzie, zwłaszcza śmigłowe.
Latem w Everglades bywa ponoć nieznośnie duszno i wilgotno. Najlepszą porą na odwiedziny jest czas od grudnia do marca, kiedy jest chłodniej (25 st. C) i nie trzeba walczyć z komarami, a wiele ptaków z głębi kontynentu przylatuje tu zimować. Kemping jest możliwy, dopuszczalny i praktykowany, a noc w głębi parku pod namiotem to z pewnością niezapomniane przeżycie – ale przyjeżdżając tu po raz pierwszy, lepiej jest zobaczyć park w ciągu dnia. Chociaż… nasza pierwsza, nocna podróż przez Everglades oprócz totalnego wyczerpania zaoferowała nam coś, na co dotąd w Ameryce nie zwróciłam jeszcze uwagi – kasyno.
Słyszałam i czytałam o kasynach na terenach zamieszkałych przez Native Americans; jest ich ponoć w USA 400, ale nigdy dotąd żadnego nie widziałam. To na obrzeżach Everglades jest groteksowo wielkim i ociekającym neonami niczym Moulin Rouge gmachem pośrodku niczego. Pulsuje muzyką i światłami, otoczony gigantycznym parkingiem, większym niż największe znane mi centra handlowe, i na kilometry promieniuje czymś dziwnym. Po chwilowej radości z odnalezienia parkingu, na którym mamy szansę przespać się w spokoju w samochodzie, bez zagrożenia atakiem węża czy też krokodyla, dociera do nas, że nikomu nie udałoby się zasnąć przy takiej dawce decybeli i blask w naszych oczach gaśnie. Kasyna są zwolnione od podatku i mają wspierać Native Americans – i rzeczywiście utrzymują całe indiańskie plemiona; finansują ich edukację, leczenie uzależnień; zmniejszają bezrobocie. Kontrowersyjny pomysł przypomina mi samoregulujący się mechanizm: jest jak zrodzona z poczucia winy bezkrwawa zemsta na potomkach chciwych białych, którzy wysłali rdzennych mieszkańców Ameryki do rezerwatów. Bo to nie Indianie są głównymi klientami kasyn.
Za dnia trafiamy w Everglades do indiańskiej wioski plemienia Miccosukee. To również plemienny biznes. W sklepie przypominającym Cepelię podziwiam piękne tradycyjne lalki, stroje, instrumenty, płyty z muzyką, biżuterię i dostaję w prezencie malutki toczony na kole gliniany dzbanek, stworzony w wiosce, malowany angobami w indiańskie wzory. Moja miłość do Native Americans kształtowała się jeszcze w czasach PRL-u: przy westernach oglądanych całą rodziną i kolekcjonowanych osobiście gazetowych wydaniach dzieł wszystkich Karola Maya. Młoda dziewczyna za ladą, Indianka o pięknych, lśniących włosach, bez klasycznego w Ameryce uśmiechu i entuzjazmu sprzedawcy odpowiada, gdy pytam o wioskę i o to, co jeszcze jest tu do zobaczenia. „Za darmo”, zaznaczam. „Za darmo” powtarza z namysłem, bez zdziwienia, może nawet z cieniem sympatii… „to chyba niewiele. Parę naszych domów, tu, za płotem. Tam mieszkamy. Ulica w lewo. A wioska jest donacją – darowaliśmy ją społeczności i cała społeczność na tym korzysta. Utrzymujemy się z tego. W wiosce możesz zobaczyć pokazy różnych tradycyjnych technik rzemiosła, tradycyjne domy i takie rzeczy” – dodaje. „Ale za to trzeba zapłacić, prawda?” – wtrącam, bo czuję, że wątek zmienił się w reklamę. „No tak.” – przyznaje. – „I jeszcze za pokaz ujarzmiania aligatora”. „A wasza prawdziwa wioska to tutaj, za zakrętem?”. „Tak, kilka domów”. Rozmowa zatacza koło, jakby nie było już nic do dodania. Mówię, że to moja pierwsza wizyta na Florydzie i że jestem pod dużym wrażeniem. „Podoba Ci się życie tutaj?” – sama siebie zaskakuję tym na poły aroganckim, na poły nieadekwatnie przyjacielskim pytaniem, ale dziewczyna nie wydaje się zaskoczona. „Tak. Jest w porządku. Dobre miejsce, dobra pogoda. Biznes utrzymuje całą wioskę” – powtarza cierpliwie. Pewnie czuję się uprawniona do pytań, bo kupuję bransoletkę z koralików w tradycyjnych kolorach Miccosukee: białym, czarnym, czerwonym i żółtym. Według różnych źródeł reprezentują różne najważniejsze zasady, nie tylko dla plemienia. Lubię przedmioty, które mają swoje historie i znaczenia i czuję, że tu przestrzeń jest ich pełna. Że ten sklep to mimo wszystko coś więcej niż Cepelia.
Prawdziwa wioska rzeczywiscie okazuje się kilkoma zapuszczonymi domami z półciężarówkami zaparkowanymi w błocie. Opustoszała przestrzeń nie różni się pod tym względem od wiosek np. w górach New Hampshire. Wyróżnia ją znak „nie karmić aligatorów” nad gęsto pokrytą liliami rzeką – nie jest zabawny, bo ludzie naprawdę je karmią, a potem są atakowani, czytałam o tym. Potrafię to też jednak zrozumieć, bo gdy wysiadamy z samochodu w głębi Everglades i podziwiamy z bliska wszystkie te aligatory wylegujące się nad wodą, sama czuję się tak, jakbym spotkała przy drodze bezpańskie psy, które ma się ochotę nakarmić czy przytulić.
W rozglądaniu się po niekomercyjnej części wioski towarzyszy mi wielki kormoran – zachowuje się tak, jakby pozował. Krąży nad moją głową, a potem prowadzi pod płot i zasiada obok plemiennych totemów. Ptak ten, znany jako „morski kruk”, bo równie dobrze radzi sobie w wodzie, co w powietrzu, ma się ponoć, według indiańskich wierzeń, pojawiać człowiekowi na drodze, gdy przychodzi czas na to, by obejść bez wysiłku przeszkody i dostrzec nowe możliwości. Ma też ogłaszać zdolność do wynurzania się, jak z wody, z głębszych pokładów emocji, z których czasem trzeba zaczerpnąć, by wykorzystać ich odżywcze wartości podczas „lotu”.
***
Mój mąż mówi, że wielu Native Americans buntowało się przeciwko sprzedawaniu czy produkowaniu przez Białych dream catchers. Były amuletami niektórych plemion; rzeczą świętą, a nie new age’ową zabawką. Sieć wewnątrz koła (krąg cyklicznie powtarzającego się czasu, Ziemia) to sieć powiązań, w których żyjemy. Łapacz snów miał według legend chwytać wszystkie sny, które pojawią się w jego pobliżu i przepuszczać do śpiącego tylko dobre. Złe odejść miały z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Rozmaite ozdoby, doczepiane do amuletu, symbolizować miały różne atrybuty, np. sowie pióro – mądrość, orle – odwagę itp. Legenda Indian z plemienia Dakota głosi, że łapacz snów to sieć, ktora ma związek z siłami, które napotykamy w różnych okresach życia: jako dzieci, dorastając, jako ludzie dojrzali, przekwitający oraz starcy. Tym, którzy wierzą w Wielkiego Ducha, łapacz wyłapuje i pomaga realizować dobre wizje, sny i marzenia, a złe wyrzuca przez środkowe „oko”.
Jest jeszcze jedna indiańska legenda wokół tego przedmiotu – według niej za pomocą łapacza snów można „zajrzeć na drugą stronę”. Sieć oznacza życie – przestrzeń, w którą jesteśmy uwikłani, a otwór pośrodku – przejście. Większości z nas poznanie tego, co jest po drugiej stronie, będzie dane dopiero na koniec życia, ale niektórzy mogą zajrzeć tam w swoich snach. To szamani i uzdrowiciele, którzy sprowadzają dla pozostałych pieśni i wizje.
Zamykam oczy, z nową wiedzą i nadzieją. Pod powiekami mam teraz mały łapacz snów Miccosukee: jest nie tylko piękny, może kiedyś pomoże też komuś urzeczywistnić jego dobrą wizję?
Tekst i zdjęcia: Lidia Russell