Moja młodzieżowa grupa ze slumsów Arenal Alto na południu Limy składa się w porywach z dwudziestu dziewczyn i chłopaków. W porywach, bo nie wszyscy mogą stawić się na cotygodniowe piątkowe spotkania. A to ktoś musi iść do pracy, a to pilnować młodsze rodzeństwo, a to obrywa właśnie kablem po plecach w domu pełnym przemocy. Chciałby do nas dołączyć, ale czasami po prostu nie daje rady.
Wśród nas jest też „pandillero”, czyli uliczny złodziej. Założenia były inne. Kradniesz? Nie masz po co przychodzić. Ale rzeczywistość prostuje założenia. Dla tego chłopaka nie ma innej opcji. Przynajmniej na razie.
Z całej grupy nikt nie urodził się w Limie. Pochodzą z Puno, Cuzco,
w stolicy mówi się „prowincja”. Przyjechali z rodzicami, którzy zdecydowali się szukać lepszego życia.
Tak właśnie powstają slumsy. Ich fundamenty budują ludzkie iluzje. Resztę sztukuje się z drewna, plastyku i tektury. Na moich oczach. Nie ma tygodnia, by nie pojawił się ktoś nowy.
Nie wiem czy znajdują to lepsze życie. O takich rzeczach nie rozmawia się. Nie żeby było głupio. Chodzi o to, że moje polskie pytania na ten temat nie pasują do peruwiańskiej mentalności.
Nie ulega jednak wątpliwości, że grupa dziewczyn i chłopaków ma się coraz lepiej. Właśnie udało się ich formalnie zarejestrować. Zostali częścią Sociedad San Vicente de Paul – międzynarodowego Towarzystwa Świętego Wincentego a Paulo. Na swoją patronkę wybrali świętą Katarzynę Laboure.
To prawdopodobnie najmłodsza organizacja społeczna w Limie, a może i w całym Peru. Średnia wieku nie przekracza czternastu lat.
Czym będziemy się zajmować? Jak to czym? Roboty wokół jest po pachy.
Tym bardziej, że życie prostuje nie tylko założenia, ale także plany.
Miałem wyprowadzić się z Limy. Ale zostaję. Przede wszystkich dla nich. Innej opcji nie ma.
Piotr Małachowski
Zapraszamy na blog autora www.operujewperu.com