za.wczesnie.do.szkoly

Siedzę, czytam, milczę. Czyta się zwykle w milczeniu. Ale nie wiem, czy powinnam. Milczeć. Bo to jest taka sprawa, która dotyka mnie osobiście. I to od bardzo długiego czasu. Ale po kolei.

Przez ponad rok moich wpisów i artykułów dla DPS dowiedzieli się Państwo o mnie i o moich dzieciach już pewnie dość dużo. Wyraziłam przy tym przy kilku okazjach moje opinie na temat kilku aspektów nauki w amerykańskiej szkole publicznej. Przemawiam, niekiedy walczę piórem, choć zdaję sobie sprawę, że narządzie to o tyle efektowne (ach jakże zgrabnie udało mi się ubrać te moje myśli w ten kwiecisty szlafroczek z porywającej frazeologii!) co nieefektywne. Dziennikarze starsi ode mnie wiekiem, stażem i renomą, i publikujący w mediach docierających do dużo szerszego grona odbiorców, nie zmienią dziś świata swoimi poglądami i ocenami, nawet, gdyby zawierały one najbardziej logiczne i rozumne argumenty. Nie mamy mocy, bo światem, w tym mediów, rządzą dziś celebryci, a uczciwy dziennikarz rzadko kiedy nim jest. Nie ma czasu celebrytować, gdyż myśli
i pracuje. Błędne koło się zamyka.

Są jednak momenty w życiu dziennikarza papierowego (lub Word-owego, jak kto woli), że nawet, gdy wie doskonale, iż zamkom na szczytach szklanych gór nic się od jego słów nie stanie, to i tak postanawia, że pogrozi im z dołu pięścią. Inaczej po prostu nie można.

Zamek na niedostępnym wierzchołku, któremu wygrażam pięścią, a który z trudno dostępnego (chyba) właśnie przeistoczył się w absolutnie nietykalny to ustawa o obowiązku szkolnym sześciolatków w naszej Starej Ojczyźnie. Kto śledzi wydarzenia nad Wisłą, pewnie o tym słyszał. Ustawa przeforsowana została i uchwalona już kilka lat temu, ale zmasowane protesty rodziców w połączeniu z nieciekawymi wynikami audytów środowiskowych przeprowadzanych w szkołach odsuwały jej implementację na kolejne wrześnie. W końcu – kilka miesięcy temu – ekipa rządząca powiedziała dość fluktuacji terminów i ustaliła ostateczny termin na jesień przyszłego roku. Odpowiedział jej protest społeczny w formie miliona podpisów pod petycją o przeprowadzenie ogólnonarodowego referendum w tej sprawie. Referendum miałoby przy okazji zbadać opinię publiczną w temacie powrotu do ośmioklasowej podstawówki i czteroletniego liceum z pominięciem gimnazjów. Na początku listopada polscy parlamentarzyści, podzieleni ściśle według linii klubowych, odrzucili jednak petycję. Milion rodzicielskich głosów. Milion, powtarzam. Mówiąc inaczej – co najmniej trzecia część ludzi posiadających w Polsce dzieci w wieku wczesnoszkolnym (jest ich 4 miliony) dostała z pięści między oczy. W konstytucyjnym, obywatelskim państwie prawa odmówiono im nawet prawa do wyrażenia opinii. Decyzja po referendum i tak przecież wciąż leżałaby
w gestii parlamentarzystów.

Bardzo mi się to nie podoba. Zwykle unikam zabierania głosu w dyskusjach na temat kondycji polskiej polityki.
Nie jestem fanką żadnej tamtejszej opcji politycznej, bo tak się składa, że moje poglądy i wartości nie pasują ani do garnituru kolacji, ani opozycji. Składam to na karby emigracji, pewnie za bardzo wyrosłam z polskiego podwórka, że nie potrafią znaleźć sobie miejsca w tamtejszej piaskownicy.

Batalię o polską szkołę śledziłam jednak i komentowałam z zapartym tchem, niczym film akcji, bo wydała mi się ona ważniejsza niż wszystkie szczyty klimatyczne, tarcze przeciwrakietowe i przepychanki z Moskwą razem wzięte. Choć moje dzieci nie chodzą do szkoły w Polsce, a w Ameryce, film ten dotyczył mnie osobiście, bo polityka edukacji ma wymiar międzynarodowy, a nadto – jestem rodzicem, który na własnej skórze doświadczył realiów pięciolatka w zerówce i sześciolatka w klasie pierwszej. Sytuacji, która za chwilę stanie udziałem całego polskiego społeczeństwa. Każdy człowiek jest inny i każde życie jednostkowe, ale to z ich sumy robi się zbiorowe doświadczenie narodu. Jestem częścią tego narodu. Oto więc opowieść o porażce, której zły duch prześladuje naszą rodzinę do dzisiaj.

Obie moje córki uczęszczają do zwykłych, publicznych szkół w amerykańskim mieście (populacja 150 tysięcy mieszkańców), w którym od kilkunastu lat mieszkamy. Obie rozpoczęły naukę jako 5 cio-latki w przyszkolnej zerówce. Gdy nadciągnął moment zapisania starszej córki do zerówki przyznam, że nie zastanawiałam się nad tym dłużej, niż wydawało mi się to konieczne. Mamy szkolny obowiązek, miesiąc przed początkiem roku szkolnego moje dziecko kończy wymagane przez system 5 lat, co w tym za filozofia, kupujemy plecak, przybory i już nas tutaj nie ma!

Biję się w piersi, jej odmarsz do szkoły powitałam z ulgą. Wiosną urodziła się jej młodsza siostra i po wakacjach
w roli nowej dubeltowej mamy byłam tak zmęczona, że wizja opieki przez część dnia nad jednym tylko dzieckiem wydawała mi się urlopem wypoczynkowym. Kwestia gotowości (co to w ogóle znaczy?) córki do szkoły nie zaprzątała mnie wcale. Jeśli moje dziecko już powoli zaczynało pisać i czytać, to o czym w ogóle mówimy? Wreszcie, w moim osobistym sztambuchu życiowych doświadczeń, wspomnienia z początków nauki w szkole do dziś leżą w poświacie czystego szczęścia. Pamiętam zeszyty zarysowywane szlaczkami, trening literek na stronicach bez linijek z rygą pod spodem (pamięta ktoś jeszcze ten wynalazek?), przyjemną klasę pełną kwiatków doniczkowych i jeszcze przyjemniejszą panią, która pozwalała chodzić między ławkami, rozmawiać z sąsiadami
i codziennie uczyła nas nowych piosenek. I nic to, że opiewały tężyznę fizyczną Wali traktorzystki bądź Janka kosiarza. Były piękne. Szkołę wspominam jak najszczęśliwsze wydarzenie dzieciństwa.

Węszyłam więc jakiś zły dowcip ze strony starszej córki, gdy po powrocie do domu nie umiała mi powiedzieć,
co dokładnie wydarzyło się w szkole. Że zachowywała się – czy to był jakiś nowy rodzaj testowania mojej cierpliwości? – jakby ktoś owinął ją w przezroczysty całun, przez który mało co do niej docierało, i że nawet jej zachowanie było inne: ruchy spowolnione, wzrok roztargniony. Dopiero późniejszym popołudniem, zwykle po kilku godzinach zabawy „dochodziła do siebie”. Dopiero wtedy, choć nie zawsze, rzucała w moim kierunku jakąś skromną relację z minionego dnia i przynosiła z przedpokoju plecak, w którym, okazywało się, czekała praca domowa. Teksty do przeczytania, pytania do odpowiedzi, zadania do obliczenia.

Nauczycielka w zerówce była przemiłą, starszą panią o łagodnym głosie i ciepłych oczach. Klasa wysłana była miękkimi dywanikami, a niskich półkach prócz książek stały pudełka z rozmaitymi rodzajami klocków.

– Co ci się tam nie podoba? – pytałam córkę.
– Nie podoba mi się, że muszę tam być – odpowiadała.

Szła do kącika, kuliła ramionka i potrafiła trwać prawie bez ruchu nawet przez godzinę, coś tylko obracając
w dłoniach (plastelinę, koraliki, czasem książkę). Coś z nią na pewno jest nie tak, skonkludowałam. O Boże, czyżby … autyzm? Pobiegłam do psychologa. Zbadał, porozmawiał z dzieckiem na osobności i wylał mi na głowę garnek z lodowatą prawdą. Moja inteligentna, dwujęzyczna, czytająca i pisząca córeczka nie jest w wieku lat pięciu gotowa chodzić do szkoły.

– Nie rozumiem – wyznałam i opowiedziałam mu o własnych doświadczeniach z pierwszej klasy.
– A ile pani miała wtedy lat? – zapytał.
– Wie pan, to było w innych czasach, w innym świecie, systemie. Miałam skończone siedem.
– Nie dziwię się – odpowiedział. – Pchnęliśmy się do przodu jako cywilizacja, mamy technologie, o jakich ani pani, ani mnie gdy byliśmy w pierwszej klasie się nie śniło, niestety nie zrobiliśmy w tym czasie nic, by przyspieszyć rozwój naszego własnego gatunku. Naturalna gotowość do nauki czytania, pisania i liczenia i pracy na czas pojawia się u dzieci dopiero około 7-ego roku życia. Tak było 50 lat temu, tak jest do dzisiaj.
– To co mam robić? – Liczyłam na jakąś konkretną receptę.
– Zabrzmi to dziwnie, ale minimalizować cały ten szkolny balast. Pozwolić córce być dzieckiem, ograniczyć do minimum czas spędzany na zadaniach domowych. Szczególnie zadbać o życie towarzyskie.

Zastosowałam się do zaleceń. Przestałam córkę o szkołę wypytywać, poranki w szkole rekompensowałam atrakcjami po południu, zwłaszcza spotkaniami z dziećmi z osiedla. Nim nadeszły święta, córka prawie do nas „wróciła”. Gdy przeglądam dziś rodzinne albumy, nie lubię patrzeć na zdjęcia z tamtego okresu. Nie mogę pozbyć się uczucia, że córka patrzy z nich na mnie nie tylko ze smutkiem, ale i wielkim pytajnikiem wyrysowanym
w oczach: dlaczego?

Dlaczego? – to pytanie zadaję sobie do dziś. A przecież popełniłam ten sam błąd po raz drugi! Również młodszą córkę wysłałam do szkoły jako pięciolatkę. I okazało się, że także Młodsza, choć z natury bardziej odważna
i otwarta na wyzwania niż jej siostra, też nie była gotowa na dodawanie w zakresie do dziesięciu i opowiastki
o kotku Tabim z pozycji krzesełko i szkolna ławka. Nic nie zmieniał fakt, że w domu dodawała do dwudziestu
i czytała dodatkowo o Asie i Ali z obcojęzycznego elementarza.

Diabeł tkwi w szczegółach. Liczenie i czytanie w warunkach domowych było dla niej w tym wieku – tak samo jak dla jej siostry – częścią większego placu zabaw. Klasa, tablica, ławka i pani, nawet, jeśli miała przyklejony do ust życzliwy uśmiech, byli częścią instytucji. Instytucja miała do zrealizowania konkretny plan i wymagała od dziecka na komendę rodzaju skupienia, na które nie było gotowe, odpowiedzialności, której nie rozumiało i wykonywania czynności w tempie, któremu nie zawsze było w stanie dotrzymać kroku.

Zadaniem instytucji zwanej „szkoła”, nieważne jak przyjaznej dziecku i z iloma miękkimi dywanikami zasłaniającymi podłogowe linoleum, jest – nie oszukujmy się – wykonywanie zadań na czas, produkowanie wyników na zawołanie. Z biegiem czasu wszyscy się „instytucjonalizujemy” i uczymy tych czynności, bez nich niemożliwe byłoby codzienne życie. Dziecko też je sobie przyswoi i zinternalizuje, sęk w tym, że by tego dokonać potrzebuje posiąść pewien rodzaj dojrzałości mentalnej, emocjonalnej i społecznej.

Amerykańscy rodzice mają nad polskimi przewagę, bo państwo ich gestii tak naprawdę zostawia decyzję, kiedy dziecko ma iść do szkoły. Nie trzeba psychologa, wystarczy oświadczenie rodziców, że John czy Suzie nie są gotowi siedzieć w ławce. Tak się składa, że zjawisko „redshirtingu”, czyli przetrzymywania dziecka rok dłużej w przedszkolu w programach nazywanych pre-K (rok przedzerówkowy) przybiera w ostatnich latach na sile. I to nie tylko w USA, także w krajach, które dla speców od edukacji w ojczyźnie nad Wisłą stanowią wzór, choćby tylko na zasadzie: skoro u nich tak jest to u nas też powinno, kropka. Współcześni zagraniczni psycholodzy są po stronie rodziców i dzieci. Przez lata powtarzałam polskim znajomym, że powinni się cieszyć i bronić tego, co mają. Znajomym zza granicy stawiałam polski system za wzór. Nawet bowiem, jeśli obowiązujący w Polsce wiek szkolny był „reliktem przeszłości” – to wychodziło przecież na to, że był jednocześnie wzorcem, o który walczy dziś postępowa, przyjazna dziecku reszta świata. Lokowało to Polskę nie w ogonie, lecz na pozycji lidera.

Gdy ustawa o 6-cio latkach wejdzie w życie, polscy rodzice nie będą mieli pola manewru porównywalnego do amerykańskiego. Przeciwko uelastycznieniu programu – załóżmy, że taka wola ze strony polskich władz by się pojawiłaby – zadziała polska infrastruktura. Polsce już teraz brakuje przedszkoli. Te, które są i w których działają zerówki nie wyczarują puli dodatkowych miejsc dla grupy „przedzerówkowiczów”. Jestem prawie pewna, że polski MEN nie zgodzi się na bałagan w szkolnych statystykach tylko dlatego, że rodzice urządzają histerie na tle emocjonalnego i społecznego rozwoju swoich dzieci. Już słyszę te debaty!

Jestem za wyrównywaniem szans i gruntowną, wczesną edukacją dostępną jednakowo dla wszystkich. Wiem jednak, że bez mrugnięcia powieką przetrzymałabym dzisiaj obie moje córki w przedszkolu, gdybym dane mi było przewinąć życie do tyłu jak na taśmie. Skutki tamtych decyzji prześladują nas do dziś. Jako 11-latka starsza córka nie była absolutnie gotowa na przejście do gimnazjum. Początki nauki w liceum nie były już takie dramatyczne, choć, czy jako czternastolatka jest faktycznie dojrzała do kursów z politologii (government studies) i dyskusji o domach publicznych oraz publicznych egzekucjach w starożytnych Atenach – szczerze wątpię. Od dziewięciu lat czuję na plecach metaforyczny oddech roku, tego jednego roku, którego nam brak, a który robiły dużą różnicę w jej gotowości do wspinania się po kolejnych szczeblach edukacyjnej drabiny.

Chciałabym wierzyć, że początki nauki w gimnazjum u młodszej córki – za niecałe dwa lata – będą zupełnie inne niż u jej siostry i że wtedy zmienię poglądy na zagadnienie o nazwie „ 6-latek w pierwszej klasie”. Trzymam się tej optymistycznej myśli z całej siły. Wiem, oczywiście, że w razie potrzeby poradzimy sobie. Od zaciskania pięści na brzytwie jeszcze nikt nie umarł, najwyżej leje się krew i boli.

Systemu szkolnictwa w kraju, w którym żyję, nie zmienię. Byłabym jednak bardzo dumna z Polski, gdyby, idąc za głosem własnego rozsądku, odłączyła się od stada lemingów, odrzuciła przyszłość z brzytwą w tle na rzecz zachowania efektywnej, silnej poręczy.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„15 tygodni za wcześnie”
Następny artykułKim Potowski: Bogactwo dwujęzyczności

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj