Family Preparing meal,mealtime Together

Przed wyjazdem do Polski w mijające nam właśnie (nielitościwie!) wakacje robiłam plany, że w tym roku jak własnego nosa będę pilnować, by w podręcznej torbie lub plecaku zawsze był na podorędziu notatnik. Dzieci miewają na bieżąco fantastyczne uwagi i spostrzeżenia na temat krainy swych przodków, niestety, ja w równie fantastycznie niewytłumaczalny sposób rok w rok wracam do domu z najwyżej jedną wymiętą karteczką
z kilkoma zapisanymi na kolanie zdaniami. Pocieszam się, że to co najlepsze i tak nie umknie mi z głowy, po czym okazuje się, że trudy podróży powrotnej, która w naszym przypadku trwa zawsze grubo ponad dobę, a zaraz potem zamieszanie związane z rozpakowywaniem się i wdrażaniem na powrót w amerykańską codzienność robią mi z pamięci sitko i … hitowe powiedzonka wakacji na zawsze zostają przynależne jedynie do chwili
i miejsca, w których padły.

Żałowałabym jak zwykle, a nawet bardziej, bo w tym roku chodziła mi po głowie utylizacja powiedzonek
w jednym z felietonów o dwujęzyczności, tymczasem – i za to kocham tego urwisa zwanego życiem – nie żałuję wcale. Znienacka bowiem zafundował mi alternatywę tematyczną nie gorszą, a może nawet lepszą od oryginalnych zamysłów.

Alternatywa spadła jak grom z jasnego nieba pewnego lipcowego dnia na polu namiotowym w Chałupach.

– Ja na serio myślę o tym, żeby wysłać do ciebie naszą córkę – oświadczyła moja przyjaciółka, gdy wspólnie układałyśmy na kempingowym stoliku kolejną stertę kanapek.

Uczęszczające do szkółki windsurfuingowej nasze dzieci od pierwszej chwili kontaktu z wodą gnębił nieprzemijający głód i w sześć otworów gębowych potrafiły pochłaniać bochenek chleba z dodatkami co godzinę albo i mniej.

– Pomieszkałaby z wami i w końcu poduczyłaby się angielskiego – snuła dalej swoje plany przyjaciółka.

– Serdecznie zapraszam, ale jeśli chodzi ci naukę angielskiego, to nie u mnie. Wiesz, że mówimy w domu po polsku – odpowiedziałam wieńcząc posiłkowy stosik pajdką z samym masłem, bo skończył się pasztet.

Przyjaciółka odrobinę zbystrzała.

– Ale z twoim mężem rozmawiacie po angielsku.

– Rozmawiamy – zgodziłam się – ale jego przez większą część dnia nie ma w domu. Jesteśmy my, a my mówimy po polsku. – Odłożyłam nóż i uważniej popatrzyłam na przyjaciółkę. – Jeśli chcesz wysłać małą na naukę to jest mnóstwo programów wymiany uczniów. Nawet mam bliskich znajomych, którzy mogliby być zainteresowani hostingiem. W ten sposób, gdyby potrzebowała pomocy językowej czy czegokolwiek, bylibyśmy blisko niej, jednak od strony języka funkcjonowałaby w tzw. „sytuacji totalnego językowego zanurzenia”. A o to ci chyba chodzi, tak?

Przyjaciółka jednak z impetem pokręciła głową.

– Nie, jeśli tak, to nie. Żaden inny układ nie wchodzi w grę! Zawsze myślałam, że wyślę ją kiedyś właśnie do ciebie. My się znamy, nasze dzieci się znają. Tylko wtedy spałabym spokojnie, a ona czułaby się jak w domu.

– Wszystko prawda, ale powtarzam – upierałam się – angielskiego się u nas nie nauczy. Z moimi dziewczynami będzie przecież rozmawiać po polsku. Tak jak teraz – wskazałam głową w stronę ścieżki od plaży, którą, jeśli sądzić po odgłosach, zbliżała się armia Napoleona wracająca do domu po miesiącach zimowej głodówki
w Rosji.

– Ale słuchaj – przyjaciółka błysnęła iskrą pomysłu w oku. – Po prostu przez ten czas, gdy moja córka byłaby
u was, twoje dziewczynki mówiłyby z nią po angielsku! To proste.

– Obawiam się … – zaczęłam i zawiesiłam głos. I bez kolejnej negacji z mojej strony sytuacja zrobiła się wystarczająco niezręczna. – Wiesz co? – Podałam jej kubek mrożonej herbaty i pociągnęłam w stronę boiska do siatkówki. Armia Napoleona właśnie osiągnęła wysokość stolika i można ją było spokojnie spuścić z oczu.
– Rozłożę ci to na czynniki pierwsze. To, co mówisz, wyglądałoby następująco: twoja córka, która jest na etapie uczenia się angielskiego i wiele wciąż wyrazić po angielsku nie umie, miałaby za zadanie mówić do moich córek tylko po angielsku, choć one między sobą i ze mną mówiłyby po polsku. Zakładając, że posłusznie nie używałaby w moim domu polskiego, nieustannie byłaby świadkiem rozmów, które świetnie by rozumiała, lecz
w których nie mogłaby uczestniczyć, w każdym razie nie w sposób, w jaki by chciała, bo ograniczałyby ją znajomość angielskiego. Zakładając, że istniałaby jakaś siła, która dałaby i jej, i nam, moc wytrwania w tym lingwistycznym dziwolągu sytuacyjnym, dochodzi sprawa tzw. „osłuchania z angielskim”, które byłoby w naszym domu minimalne, bo – powiem to jeszcze raz – w naszym domu dominuje polski, nie tylko w mowie, ale
i medialnie. I sprawa ostatnia. Nie ręczę, że zgodziłyby się na to wszystko moje córki. Kodowniki mają w głowach ustawione w ten sposób, że do rdzennych Polaków mówią po polsku, inaczej – i to są ich własne słowa – jest „sztucznie i nieswojo”. Nie wiem też, czy i twoja córka miałaby tyle samozaparcia, by w polskim domu
w codziennych, życiowych sytuacjach nie używać polskiego. Tak to widzę. Czy ty mimo wszystko widzisz to inaczej?

Przyjaciółka wciąż nie wyglądała na przekonaną do końca, ale przyznała mi rację. Do mnie w międzyczasie dotarło zaś coś jeszcze innego.

– Już wiem, jak powinnam to ująć. Najefektywniej uczysz się języka obcego, gdy zanurzasz się w pewnym stylu życia zbudowanym z komponentów językowych, kulturowych, obyczajowych. Dwujęzyczność też jest stylem życia, sęk w tym, że nie jest to ten „styl życia”, na którym wasza córka skorzysta najbardziej na tym etapie swojej nauki. Ponawiam propozycję, że spróbuję znaleźć ci zaprzyjaźnioną rodzinę, u której mogłabyś ze spokojnym serce zainstalować małą, a my będziemy nad nią czuwać z niewielkiej odległości.

Przyjaciółka powiedziała, że się zastanowi i na razie do tematu nie wróciłyśmy. Ja od tamtego dnia wracam do niego w głowie codziennie. Dwujęzyczność to styl życia – niesamowite, że nigdy dotąd tak na to nie patrzyłam, choć to taka oczywistość.

Domowa biblioteczka, papierowa i medialna, uzupełniana na bieżąco pozycjami w dwóch języka – to styl życia.

Wybór rozrywki, która odbywa się w jednym lub drugim języku, a czasem w obu naraz – to styl życia.

Wybór potraw, tradycji, zainteresowanie sprawami kraju, w którym nie mieszkamy, świadomość nieustannie kształtowana przez wiedzę pozyskiwaną w dwóch języków – to styl życia.

Wreszcie ludzie, z którymi utrzymujemy kontakt, ludzie jak my dwujęzyczni, ci, o których myślimy, że „nadają
i odbierają” na podobnych falach, bo dzielimy z nimi ten sam obszar języka, kultury, obyczajów, tradycji i historii – jakże to dobitny dowód na to, że dwujęzyczność to swój własny, osobny, specyficzny, z rozmysłem wybierany
i realizowany styl życia.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykułSąsiad na widoku czyli Meet Your Neighbor!
Następny artykułIndian Echo Caverns – galeria podziemnych rzeźb

1 KOMENTARZ

  1. najsmieszniejsze, a zarazem najsmutniejsze w tej sytuacji jest to, ze kolezanka ta pewnie mysli, ze nie chcesz jej dziecka zaprosic do stanow… ale masz 100% racji!

Skomentuj Kinga Anuluj odpowiedź

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj