woman-daughter-talking

Mam przyjaciółkę, z którą znamy się od tylu lat, że gdy nasze starsze córki wciąż obchodziły jednocyfrowe urodziny, przez jakiś czas – nie pamiętam już czy było to kilka miesięcy czy może bliżej całego roku szkolnego – co tydzień lub miesiąc, wymieniałyśmy się dziećmi w myśl chwytliwej idei, że niektórych rzeczy cudzy nauczy twoje dziecko lepiej od ciebie.

Przyjaciółka czytała wtedy ze Starszą opowiastki o Martynce, serię, która u Starszej o wiele lepiej sprawdziła się w roli książek do nauki płynnego czytania, niż tradycyjne podręczniki z pierwszych klas szkoły podstawowej.
Ja z córką przyjaciółki zaczynałam język polski prawie od zera, bo przyjaciółka, obracająca się do czasów naszej znajomości, wyłącznie w kręgu anglojęzycznym „przepuściła” – jak sama to określiła – sprawę. Po porodzie szybko wróciła do pracy, polska babcia była za daleko, żeby przyjechać, a opiekunki były lokalne, czyli amerykańskie. Nim się obejrzała, córka mówiła wyłącznie po angielsku, a na dodatek nigdy nie wyrażała najmniejszego zainteresowania konwersacjami mamy w drugim języku, nawet, jeśli ta zaśmiewała się do słuchawki podczas rozmów z babcią. Nasza rodzina była dla córki przyjaciółki pierwszą poza dziadkami mówiącą również w „tym drugim języku” i na fali zaintrygowania nową dwujęzyczną koleżanką, czyli moją córką, rozpoczęłyśmy te lekcje.

Bywało lepiej, bywało gorzej. Córka przyjaciółki jest człowiekiem bardzo niezależnym i o bardzo silnym charakterze, już na pierwszej lekcji zrozumiałam, co jej matka miała na myśli mówiąc, że w razie protestu niewiele da się zrobić. Przebrnęłyśmy, zdaje się, przez liczebniki i kolory, autoprezentację w nieskomplikowanych zdaniach, ale gdy nadszedł czas czasowników i pierwszych zasad gramatycznych, córka przyjaciółki odkryła, że nie ma jednak do polskiego takiego zacięcia, by nad nim uczciwie pracować, ba, prace domowe z deklinacji odrabiać, i przyszedł protest, którego się obawiałyśmy. Wyjawię przy okazji pewną prawdę o sobie: choć dwujęzyczność dzieci to moja pasja i ambicja, nie jestem z gatunku ideologów, którzy zatruwają swoją wiedzą i poglądami życie innym. Uszanowałam wybór córki przyjaciółki i samej przyjaciółki, która do pracy nad polskim u swego dziecka też nie była gotowa. Nasze bardzo różne postawy wobec dwujęzyczności dzieci
w niczym nie zmieniły naszych relacji, dalej się lubimy, nie brakuje nam innych tematów do rozmów.

Córka przyjaciółki ma dziś tyle lat, że posiada już własne prawo jazdy. Na spotkaniu towarzyskim w gronie polonijnych pań, które udaje nam się od czasu do czasu wykroić z zapchanych grafików pracujących matek, przyjaciółka miała dla nas rewelację.

– Normalnie zarzuciła mi, że nie nauczyłam jej polskiego. Ma pretensję!

Nastolatki mają do nas pretensję o bardzo dużo rzeczy i prawie bez przerwy, żadne to odkrycie. Tym razem jednak było, bo nawet koleżanka z powodzeniem wychowująca synków dwujęzycznie i opowiadająca właśnie, jak przepytywali się w samochodzie ze znajomości polskich słów – urwała w pół zdania i zastygła w oczekiwaniu na rozwinięcie tematu.

Rozwinięcia nie było, bo córka przyjaciółki, zabiegana licealistka, po zgłoszeniu pretensji, natychmiast znów gdzieś pobiegła, a przez następne dni nie powracała do tego wątku. Rozwinięcie nastąpiło jednak w moim własnym domu, gdy przekazałam informację Starszej. Starsza odpowiedziała: Ha!

I to była przełomowa chwila.
Zanim wyjaśnię dlaczego – najpierw dygresja.
Kłamałabym, że jazda po autostradzie dwujęzyczności w naszym domu jest zawsze wyłącznie przyjemnością
i dobrą zabawą z gatunku: czerwony kabriolet, biały piasek na plaży, piknik za miastem. Czasami jest, ale przeważnie to po prostu jazda wysłużonym małym fiatem po bocznych drogach, na których prawie zawsze zdarzają się jakieś niespodzianki. Na przykład, gdy silnik gaśnie zaraz po odpaleniu, bo słyszę: Jestem za zmęczona, żeby to przeczytać” albo „Ty wiesz ile ja mam pracy domowej z NORMALNEJ szkoły?”.
Czasem w ogóle się nawet nie zapala, gdy dziecko głosi: Nie chce mi się i już. Moim absolutnym faworytem wśród drogowych przygód jest jednak: Ale ja nie wiem, gdzie jest książka. Była tu przed chwilą, a teraz jej nie ma.
I niestety zdarza nam się zaczynać tę samą podróż wiele razy, co daje poczucie, że siedzimy na wozie drabiniastym sunącym po kocich łbach. Takim wozem jeździmy ostatnio bardzo często z Młodszą, której notorycznie gubią się absolutnie wszystkie podręczniki i zbiory ćwiczeń do polskiego, a ogonek od „ę”, który pół roku temu zdawał się być w końcu trwale przyspawany do reprezentacyjnego „się” oraz czasowników z narracji w pierwszej osobie, znów odpada z katastroficzną częstotliwością.

Wyświechtaną, choć przecież zawsze staram się by wyglądała jak czekoladowy cukierek w złotku, frazę, iż „Jeszcze mi podziękujecie za to, że nauczyłam was polskiego” serwuję córkom może nie za często, ale na pewno regularnie, jak, powiedzmy, polskie delicje. Dostajemy je w paczkach z okazji urodzin i świąt od rodziny w Polsce oraz zaprzyjaźnionych Polonusów z południowej Kalifornii i polskimi delikatesami pod bokiem.
Jak wszystkie normalne dwujęzyczne dzieci córki generalnie puszczają ją mimo uszu, a polskiego uczą się nie po to, by mi za niego w przyszłości dziękować. Uczą się, bo jestem ich matką i im każę, bo polski jest im potrzebny do komunikacji z krewnymi i znajomymi w Polsce w czasie wakacyjnych wyjazdów. Bo przyzwyczaiły się rozmawiać ze mną i między sobą po polsku, a chcąc prowadzić te rozmowy na poziomie adekwatnym do ich rozwoju, potrzebują ten język rozbudowywać, wzbogacać, ćwiczyć.

Starsza od jakiegoś czasu zaczęła się nad swoją dwujęzycznością nieco bardziej zastanawiać, bo odkąd poszła do liceum słyszy od nauczycieli, że język obcy będzie jej atutem w oczach komisji rekrutacyjnej na studia.
W społeczeństwie w pełni świadomym swych miernych notowań z poliglotyzmu na tle innych krajów rozwiniętych, gdzie wielojęzyczność staje się standardem (język ojczysty plus przynajmniej angielski) nagradza się ludzi, którzy poprawiają statystyki. Nie doszłyśmy jednak wciąż do momentu, że usłyszałabym od niej „Dziękuję, że mnie nauczyłaś”. Nie pytana Starsza nie wyrywa się z komunikatem, że jest dwujęzyczna. Jakiś czas temu wróciła ze szkoły w wyśmienitym humorze, zaśmiewając się z odkrycia, że grupa uczniów ze starszej klasy brała ją za zagraniczną stypendystkę, w szkole co roku jest grono takich uczniów.

– Dlatego, że mówisz po polsku? – zgadłam,.
– Nie, skąd! – zaprzeczyła. – O tym, że mówię po polsku to prawie nikt nie wie. Dlatego, że jestem taka cicha
i mało się odzywam. A tak zachowują się zagraniczni, zwłaszcza, gdy nie za bardzo znają angielski.

Tu koniec dygresji – wracam do wątku przewodniego.
„Ha!”, które wypowiedziała Starsza podszyte było zdumieniem, ale i wyczuwalną nutą satysfakcji. Zdumieniem, bo Starsza była ostatnią osobą, która w córce przyjaciółki widziała materiał na lingwistyczną entuzjastkę języka przodków. Satysfakcję, bo wiem, że na osobności, z dala od czujnego ucha polskojęzycznych matek, odbywały się między nimi konwersacje na temat polskiego i że zostawiały one Starszą z poczuciem, iż poświęca czas
i energię sprawie, którą inne dzieci w identycznym położeniu (mama Polka, tata anglojęzyczny) nie zaprzątają sobie głowy. Więcej – nikt od nich takiej nauki nie wymaga, a ich życie i tak jest pełne, bogate, przyjemne, obfitujące w ciekawe wyzwania i podróże. Jeśli więc koleżanka, która Starszej od zawsze imponowała i z którą Starsza po cichu rywalizowała, wykonała taki nieoczekiwany mentalny zwrot, jest to oczywiście – zgodnie z kodeksem myślenia, którego każde dziecko przestrzega sumiennie i na ochotnika – również zwrot w życiu Starszej. Oto epifania i eureka: mam coś czego nawet ona mi zazdrości, co sama chciałaby posiadać. Wszystkie te lata, trud, poświęcanie czasu mają więc sens. Hip-hip! Pogratulować sobie, że wytrwałam. Hurra!

Wciąż nie usłyszałam „Dziękuję, że mnie nauczyłaś…”, ale świadomość przełomu na razie w zupełności mi wystarczy.
Morałów z tej opowieści jest kilka.

Pierwszy jest taki, że w chwilach zwątpienia, buntu dziecka przeciwko nauce „tego twojego języka, którego ja nie potrzebuję” należy wziąć bardzo głęboki oddech i wsłuchać się w głos z przyszłości, który w całkiem innym tonie przemawia: „Dziękuję, że mnie nauczyłaś/nauczyłeś/nauczyliście”.

Drugi morał jest takie, że język mniejszościowy w rodzinie dwujęzycznej, bez względu na to, czy jest dziecku przekazywany czy nie, jest w życiu dziecka obecny i pełni w nim niebagatelną rolę. Z językiem ojczystym lub rodzinnym rodziców związane są przecież elementy kultury i obyczajowości, które rodzice praktykują. Naznaczamy nimi dziecko w sposób automatyczny, gdy przekazujemy mu nasze wartości, wiarę, światopogląd. Gdy dziecko wchodzi na ścieżkę świadomej analizy i budowy swej tożsamości, gdy zaczyna rozumieć symbiotyczny związek jaki posiada z językowymi i kulturowymi korzeniami przodków, przechodzi na całkiem nowy poziom relacji z językiem mniejszościowym i kodowanym przez niego światem. Pojawiające się wtedy pytania o „pochodzenie”, o rodzinne historie i nowy rodzaj zainteresowania dla samego języka to część procesu zdobywania wiedzy o sobie samym. Istoty myślące i inteligentne, wiemy to instynktownie, że ta wiedza to latarnia, która będzie nas nawigować przez meandry dalszego, dorosłego życia. Im więcej wiemy o sobie, tym więcej wiemy o świecie – kto nie zna tego powiedzenia? Kto, wyszedłszy z okresu dorastania nie miał okazji przekonać się, jak jest prawdziwe?

Pisałam przy innej okazji, ale czuję, że powinnam to powtórzyć: Nie znam ani jednego dorosłego człowieka z dwujęzycznej rodziny, który miałby rodzicom za złe, że przekazali mu język mniejszościowy. Znam mnóstwo osób, które mają rodzicom za złe, że im tego języka nie przekazali. Większość z nich już w dorosłym życiu i na własną rękę próbowała się tego języka samodzielnie nauczyć.

Nie popełniłam tego tekstu, by państwa straszyć, zwłaszcza tych, którym, z różnych przyczyn, nie udało się przekazać dzieciom polskiego. Z mojej opowieści i obserwacji wynika bowiem jeszcze jeden morał.

Moment, w którym dzieci sygnalizują nam, że czegoś od nas nie dostały, mając już przy tym na tyle wykształconą osobowość, że to czują, na ogół przychodzi w momencie, gdy wciąż są pod naszym dachem, gotowe uczyć się i poznawać. Z językiem, zwłaszcza w rodzinie dwujęzycznej jest zaś tak, że nigdy nie jest za późno. W dodatku wszystko jest po naszej stronie:

· nauczyciel jest native-speakerem dostępnym 24/7, zjawisko – wie to każdy, kto próbował nauczyć się w życiu dodatkowego języka – absolutnie bezcenne i niezastąpione.
· jest – w osobie rodzica posługującego się językiem mniejszościowym – naturalne zrozumienie kultury, tradycji i obyczajowości, którą język opisuje i przekazuje.
· jest podatny grunt, na który padnie ziarno nauki, bo przebywając w towarzystwie rodzica posługującego się językiem mniejszościowym mózg dziecka już poczynił przygotowania na jego przyjęcie: oswoił się z jego brzmieniem i zakodował o wiele więcej słów i treści, niż dziecko jest w stanie powiedzieć/wyciągnąć z pamięci.

· jest wreszcie emocjonalny, pozytywny stosunek do języka, bo nie mówimy o „jakimś tam” języku, ale o języku dla nas specjalnym, wyjątkowym. Dla rodzica jest to język ojczysty lub rodzinny. Dla dzieci – język, który pomoże im zbliżyć się do najbliższej rodziny i samych siebie.

Jak praktycznie ugryźć dwujęzyczność u starszego dziecka napiszę w najbliższym czasie. Już dziś jednak namawiam do zrobienia pewnej „próby”, która powinna państwo uspokoić, że na pewno jest sens, warto, a dwujęzyczności nie trzeba się bać. Proszę powziąć postanowienie, by przez jeden dzień mówić do dzieci tylko po polsku. Dzieci trzeba oczywiście na to przygotować, niech potraktują to jak grę survivalową, która sprawdzi ich dotychczasowe umiejętności. Wyniki na pewno państwo zaskoczą – i na pewno będzie to miłe zaskoczenie.

Eliza Sarnacka-Mahoney

Poprzedni artykuł„Najważniejsze wydarzenie w moim życiu, w mijającym roku 2013”
Następny artykułCo z rezydenturą w USA po studiach medycznych w Polsce?

2 KOMENTARZE

Skomentuj Eliza Sarnacka-Mahoney Anuluj odpowiedź

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj