woman-reading-book

Polska „Polityka” (tygodnik) wydała dodatek specjalny pod wiele mówiącym tytułem „Jak sobie radzić ze szkołą”. Okazało się, że wywołał w kraju nad Wisłą burzę jeszcze zanim nadeszła data jego premiery w punktach sprzedaży prasy. Mam nadzieję, że i ja szybko do niego dotrę i zapoznam się z treściami, które nakręcają narodową debatę. Już dziś jednak, zainspirowana wpisem blogowym Małgorzaty Łukowiak, która od lat ciekawie wypowiada się na temat współczesnego rodzicielstwa i szkolnictwa – i dzięki której dowiedziałam się
o poradniku „Polityki” – wrócę do tematu szkolnych lektur.

Szkolna lektura – niby nic takiego, a przecież wszystko. „Plastusiowy pamiętnik”, „Dzieci z Bullerbyn” czy „Przygody Rogasia z doliny Roztoki” u wielu dzieci we wczesnej fazie edukacji szkolnej formują stosunek do książek w ogóle. Bywa, że naznaczają na całe życie. Świetnie, jeśli spotkaniom z bohaterami z lektur towarzyszy charakterystyczne dreszcz pozytywnej emocji i zaciekawienia. Dramat, jeśli jest na odwrót.

O tym, że lektura to waga najcięższa w szkolnych zapasach naszych dzieci pisałam wielokrotnie. Jako matka polonijna mam na polu lektur większe pole manewru, bo w ich doborze kieruję się nie tylko ideą wprowadzania dzieci w świat bohaterów i treści stojących u podstaw całej polskiej kultury i literackiej wrażliwości (kto nie zna kaczki – dziwaczki lub Pana Wołodyjowskiego?), ale i imperatywem, by podtrzymywały u córek entuzjazm do języka polskiego, motywowały do jego dalszej nauki. W tej chlubnej roli najlepiej sprawdzają się książki okraszone dużą dawką humoru i pisane współczesnym językiem, z którym dwujęzyczne dzieci radzą sobie najlepiej. Doktor Jolanta Fiszbak powiedziała kiedyś, że „język to nie lody, które się smakuje”, dodam jednak, że w przypadku dziecka polonijnego (i każdego człowieka uczącego się dodatkowego języka) dobrze jest, w miarę możliwości, okraszać go jednak słodyczą. Plan ten realizuję z tym większym zapałem, że oferta współczesnych polskich pisarzy dla dzieci jest obfita i na bardzo przyzwoitym poziomie. Od kilkunastu lat mamy do czynienia z wysypem książek, które nie tylko uczniowi polonijnemu, ale i uczniowi w Polsce rozwiną kompetencje językowe
i leksykalne. Pan Grzegorz Kasdepke, niedawny gość DPS, należy do takiego właśnie grona pisarzy.

Małgorzata Łukowiak mieszka w Polsce, wysyła dzieci do polskiej szkoły i … bije na alarm, że kanon szkolnych lektur staje się coraz bardziej problematyczny także dla ucznia nad Wisłą. Tym bardziej problematyczny, że wskaźniki czytelnictwa w narodzie polskim już pozostawiają wiele do życzenia. Jeśli nie zawalczymy o jego poziom u dzieci, będzie tylko gorzej. Przyczyny – dowiedziałam się ze zdumieniem, choć nie takim znów wielkim – są całkiem podobne do moich własnych. Pamiętacie Państwo jak w tekście o „lekturach z zapaski” pisałam o smutku, który mnie ogarniał na myśl, że już w trzeciej klasie w podręczniku do polskiego roiło się od archaizmów i składni, które trzeba było córkom objaśniać, i że dalej będzie pod tym względem tylko gorzej? Nie myślałam wtedy o uczniu w Polsce. Założyłam, że moje odczucia były raczej reakcją matki na zimny dotyk prawdy, iż z niektórymi ograniczeniami w języku polskim u jej głównie anglojęzycznych dzieci będzie musiała się pogodzić, nawigacji po niektórych zakamarkach tego języka dzieci być może nie opanują nigdy. Będę przeszczęśliwa, jeśli córki przeczytają kiedyś samodzielnie po polsku „Quo Vadis” i „Lalkę”, ale nie wiem, czy wydarzy się to w czasie ich lat szkolnych. Obstawiam scenariusz, że raczej dopiero, gdy będą dorosłe, na innym poziomie dojrzałości emocjonalnej i umysłowej, gotowe radzić sobie i z językiem w tych dziełach, i ich historycznym tłem.

Archaizmy, historyczna składnia, a nade wszystko realia obyczajowe, do których współczesnemu dziecku coraz trudniej się odnieść przy czytaniu szkolnych lektur wpędzają polskich rodziców w taki sam smutek, co mnie.
Pani Małgorzata ujmuje to po mistrzowsku, oddaję więc głos jej samej.

Szóstka małolatów poniżej dziesiątego roku życia wraca ze szkoły do domu przez las.
Bez opieki.
Jest grudzień, zawieja śnieżna, ciemno. Dzieci wracają, bo nauczycielka ich zwolniła z lekcji, żeby zwiększyć szanse na przeżycie („Pani powiedziała, że najlepiej będzie, jeśli pójdziemy do domu zaraz”).
Nieletni brną zatem w śniegu, żeby się nie pogubić trzymają się wszystkie za ręce, a wicher „przenika ich na wskroś”. Narratorka niemal traci przytomność z wyczerpania, pozostałe toną po kolana w śniegu, Anna usypia idąc, wreszcie Olle wpada na pomysł, żeby się schronić u nieuprzejmego szewca. Wchodzą, siadają, czekają (a szewc w spokoju spożywa, popija i się z dziećmi nie dzieli), czekają (a zawieja ustaje), czekają …
„Aż tu nagle, wyobraźcie sobie, gdzieś daleko zadźwięczały dzwonki u sanek. (…) To tatuś jechał pługiem śnieżnym”.
Ale – i tu pac po łapach, niesforne bachory! – tatuś jechał nie po to wcale, żeby spod śniegu odkopać truchełka swoich dzieci. Ani też – o, marzyciele! – nie po to, żeby ulżyć przemarzniętym nóżkom jeszcze żywych.
„Tatuś okropnie się ucieszył, gdy nas zobaczył. Powiedział, że teraz jedzie pługiem aż do Wielkiej Wsi i że zabierze nas w drodze powrotnej”.
Rozumiem – i Erna też to tak odbiera – że dla tatusia Lisy (tudzież dla pozostałych dwóch tatusiów z Bullerbyn) pomysł, żeby po prostu podjechać do szkoły po dzieci wobec grudnia, zmroku i śnieżycy był jakiś dziwny. Podejrzany wydatek energetyczny konia, wozu i ojca – zatroszczyć się o dzieci.*

Pierwsza podpiszę petycję o reformie listy lektur, i to pomimo faktu, że w swoim czasie przeczytałam wszystkie sumiennie, nawet te z tzw. „list nadobowiązkowych”, a miarą wykształcenia Polaka do dziś pozostaje dla mnie jego stopień zażyłości z literackim kanonem, w tym tym sprzed dwóch wieków. Dlaczego? Bo świat zmienia się nam dzisiaj jeszcze błyskawiczniej niż miało to miejsce za czasów moich rodziców, a pamiętam przecież doskonale, że już wtedy, przyrównując swoje życie do życia moich dziadków, najchętniej sięgali po określenia: „przełomy” oraz „i weź tu, człowieku, za wszystkim nadążaj!”. Kultura i obyczaje nie stoją w miejscu, postęp cywilizacyjny odbywa się niekiedy pod ich dyktando i zapotrzebowania. Konstrukcja ludzkiego psyche sprawia, że jako istoty myślące i obdarzone wyobraźnią żyjemy odrobinę w teraźniejszości i bardzo, bardzo dużo
w przyszłości. Najwięcej i najchętniej uczymy się od rówieśników. Dział z fikcją i dokumentem historycznym cieszy się w księgarniach wzięciem, ale daleko mu do popularności dokumentu i powieści z czasów współczesnych, jeszcze dalej do kariery robionej przez sci-fi. Dlatego wydaje się logiczne i naturalne (wskazane?), by stalówki
i gęsie pióra z lektur wymienić choć w części na rekwizyty znane współczesnym dzieciom z codziennego życia,
a nie z muzeum. Chyba, że ubolewanie nad coraz gorszymi wynikami w procesie wychowywania dziecka na czytelnika to tylko fasadowe bicie piany. Aż strach zadawać to pytanie, więc nie zadaję.

Na koniec zostawiam Państwa z pewną intrygującą refleksją.

Jako rodzice dzieci dwujęzycznych z polskim na pozycji mniejszościowej, posiadamy pewne doświadczenie
w takim sterowaniu polską edukacją pociech, by nie przestawała być im jak najbardziej życzliwa i przyjazna. Obieramy taką strategii, bo kieruje nami świadomość, że nasze dziecko może dokonać wyboru, wobec którego pozostaniemy bezsilni. Obowiązkową edukację już przecież pobiera w szkole w języku kraju, w którym mieszkamy. To, co dajemy mu w domu i w sobotniej polskiej szkole jest z jego punktu widzenia „naddatkiem”
i tylko my wiemy, jak dobitnie potrafi nam o tym przypominać. Świat, w którym dzisiaj żyjemy nie sprzyja czytelnictwu, nie czyni wartości z humanistycznego wykształcenia. To, co zwykliśmy nazywać naukami humanistycznymi jest dziś, mówiąc wprost – w generalnej pogardzie. O nawyk czytania, więcej –
o zaszczepienie w dziecku poglądu, że czytanie jest sprawą ważną i wartą jego czasu – współczesny rodzic
i nauczyciel muszą walczyć!

Przeciwnicy w tej kampanii są liczni i osaczają zewsząd. Mówimy przecież nie tylko o nowoczesnych technologiach wręcz wyrywających się z każdego rodzaju ekranu, by zagospodarować wolny czas naszych dzieci aktywnością w wirtualu, ale i o towarzyszącej naszym dzieciom w przestrzeni publicznej doktrynie – od pierwszych lat ich życia! – że nie literatura piękna, a konkretne umiejętności w zakresie obsługi komputera lub tego, co go zastąpi, warte jest uwagi, wysiłku, inwestycji. Zastanawia mnie więc: może nie byłoby złym pomysłem zacząć dzielić się naszymi doświadczenia z rodzicami w Polsce? Może właśnie nadeszły czasy, że bój o strefę „pisaną i czytaną” stał się uniwersalny we wszystkich wymiarach, tak samo mono- jak i wielojęzycznych? Może wszyscy muszą zacząć sięgać po nowe narzędzia, by tej walki nie stracić?

Rodzicu znad Wisły, czy chcesz rozpocząć z nami współpracę?

* cyt. z bloga http://zimnoblog.blogspot.com/

Eliza Sarnacka – Mahoney

Poprzedni artykuł„Jak nie być ofiarą przemocy chłopaka?”
Następny artykuł„Przetrwać mogą tylko rzeczy prawdziwe” – Stare Dobre Małżeństwo w Nowym Jorku

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj